Forum Brzeg
Forum miasta Brzeg. (ISSN 1869-609X)

Historia - Brzeskie Legendy

Puszkin - 2008-01-10, 09:22
Temat postu: Brzeskie Legendy
Szukałem ostatnio jakichś podań brzeskiech. Jednak nie mogłem znaleść niczego co mogło by się przydac do inscenizacji. Pozatym interesuje się legendami o brzegu i dobrze byłoby żeby każdy mógł o nich tutaj poczytać ,przepraszam za ten temat ale temat o tunelah jako legendach mnie nie satysfakcjnował.
Lotnik - 2008-01-10, 10:14

Śmiało możesz pisać w temacie " Legendy o Brzegu " ... a tunele...ponieważ 3/4 tematu było o tunelach dlatego tematem przewodnim są tunele :)
zobaczymy jak rozwinie się ten wątek...i najwyżej scalimy tematy....
Puszkin napisał/a:
Pozatym interesuje się legendami o brzegu i dobrze byłoby żeby każdy mógł o nich tutaj poczytać
zatem jeśli znasz jakieś legendy to nie krępuj się tylko pisz, pisz, pisz ..... :wink:
tadjurek - 2008-01-11, 21:47

Zainteresowanym brzeskimi legendami polecam książeczkę "Legendy Brzegu i okolic", autor Paul Fraeger - brzeski nauczyciel opublikował ją w 1922 roku, ale w 2001 roku ukazało się wydanie II w tłumaczeniu Wiesława Skibińskiego, pracownika Muzeum Piastów Ślaskich i tam u niego można ją zdobyć. Naprawdę nie ma nic lepszego z tej tematyki!!
Brzeski - 2008-01-12, 13:25

O właśnie, a może ktoś wie, gdzie zdobyć konkurencyjne tłumaczenie legend Paula Fragera?

Bo kto czytał tłumaczenie p. Skibińskiego, a ma trochę wrażliwości... no pozostawię bez komentarza poziom literacki. W każdym razie strach tę książeczkę dawać do czytania dzieciom czy młodzieży. A słyszałem, że są jakieś inne źródła, niestety nie mam pojęcia gdzie ich szukać.

tadjurek - 2008-01-16, 19:26

Na tak wyrażoną prośbę Brzeskiego, podaję jeszcze jedno źródło do legend brzeskich ale myślę, że dość trudno dostępne (ale ja oczywiście je mam - nawet z dedykacją do autorki!!!).
Jest to spora - 131 stronicowa - książka wydana w 2005 roku w Bayreuth "Brieger Geschichte und Geschichten - gesammelt und herausgegeben von Sigrid Nitschke". Autorka to była brzeżanka, mieszkająca obecnie w Bayreuth, aktywnie działająca w Związku Brzeżan mającym swoją siedzibę w Goslar. Prawie corocznie odwiedza Brzeg i wydała już u nas w Brzegu wcześniej, w 1998 roku, inną książkę o Brzegu w dwu językach, podam tylko przydługi tytuł po polsku: "Brzeg ... a to co pozostanie, nie tylko jest wspomnieniem. W poszukiwaniu znajomych śladów przeszłości na terenie Brzegu i jego dawnego powiatu z perspektywy czasów teraźniejszych".

Brzeski - 2008-01-16, 19:32

Dziękuję. A jeszcze krótkie pytanie: „Brieger Geschichte...” jest w wersji polskiej czy tylko w niemieckiej?
tadjurek - 2008-01-16, 19:47

Wydane w Bayreuth i niestety tylko w wersji niemieckiej. Jest tam sporo legend, wspomnień i dygresji przytaczanych z róznych innych źródeł, niemieckie wiersze o Brzegu, piosenki a nawet nuty Der Mollwitzer-Marsch czyli Marsza Małujowickiego skomponowanego przez Fryderyka II Wielkiego. Książka ilustrowana jest wieloma zdjęciami i reprodukcjami przedwojennych pocztówek brzeskich. Naprawdę bardzo cenna pozycja w zbiorze moich książek o tematyce brzeskiej!
Brieger - 2008-02-04, 21:28

Czy to prawda, że w brzeskim zamku straszyło? Kiedyś dawno temu, pamiętam krótki felieton nadany przez Polskie Radio Wrocław (końcówka lat 60-tych), o tym, że w studni na dziedzincu zamku ukryte były skarby. Ponoć pierwszy kustosz zamku miał zobaczyć w nocy zjawę, krążącą wokół tego, co zostało po tej studni. Powiadomił władze, ale nikt mu nie dał wiary. Zjechali się dziennikarze i żeby nie stracić twarzy sam wystąpił jako duch no i został zdemaskowany co miało być przyczyną jego samobójstwa w zamku. Opowiadano mi też, że końcem lat 40-tych znajdowano na dziedzincu martwych śmiałków, którzy chcieli wejść w posiadanie tych skarbów. Tak nawiasem mówiąc, to słyszałem, że pierwszy kustosz naprawdę zginął w zamku, powieszony na dzwonie w Kaplicy Św. Jadwigi i ponoć była to sprawa Wehrwolfu.
Dziedzic_Pruski - 2008-02-16, 13:53
Temat postu: Paul Fräger "Legendy miasta i powiatu Brzeg "
I. Brzeskie legendy lokalne

Podanie o zuchwałej dziewce

Przy brzeskim rynku stoi czarna kamienica (w pierzei wschodniej). Każde dziecko wie, że z ową kamienicą związane jest podanie o zuchwałej dziewce, opowiadające następującą historię:

Było to pewnego wietrznego, deszczowego wieczoru wiosną 1704 roku. Wtedy w czarnej kamienicy znajdowała się winiarnia, a do jej stałych gości należał brzeski kat. Tego wieczoru rozmowa wśród gości zeszła na temat dziewki służebnej gospodarza, która odwagą i zuchwałością miała ponoć przewyższać niejednego mężczyznę. Dziewczyna weszła właśnie do środka, gdy jeszcze o niej mówiono. Kat spytał ją od razu z kpiącą miną, czy zebrałaby w sobie tyle odwagi, by jeszcze tego samego wieczoru wyruszyć do szubienicy, znajdującej się na błoniu szubienicznym (leżącym w pobliżu dzisiejszej stoczni Pzillasa) i przynieść mu za zapłatą rękawice, które tego ranka, wykonując wyrok, zostawił u murowanej, próżnej w środku i zamykanej z zewnątrz brzeskiej szubienicy. Zuzanna – tak miała na imię – przystała na to, wzięła od kata klucz i zaraz wyruszyła z miasta, nie zabierając nawet latarni.

Zbliżała się północ, gdy dziewczyna dotarła na miejsce, stwierdzając z wielkim przerażeniem, że u szubienicy uwiązany jest objuczony siwek, a drzwi są otwarte. Jednak szybko wzięła się w garść i - nie zauważywszy nikogo w pobliżu - weszła do izby, w której kat zwykle przechowywał swe narzędzia. Tam też znalazła na rzeczonym miejscu rękawice i zaraz opuściła to koszmarne miejsce. Na dworze zaświtała jej w głowie pewna myśl. Szybko odwiązała wierzchowca, wskoczyła na jego grzbiet i pogalopowała ku miastu. Przydało jej się przy tym, że jako dziecko dzięki swemu ojcu, który był książęcym zarządcą stadniny folwarku w Garbowie, nauczyła się konnej jazdy.

Jednak niebawem usłyszała za sobą tętent końskich kopyt. Okazało się bowiem, że szubienica służyła bandzie opryszków za nocną kryjówka. Nie było ich co prawda w chwili, gdy przybyła tam Zuzanna, lecz gdy usłyszeli galop oddalającego się konia pomyśleli, że siwek pewnie się zerwał i ci, którzy byli konno podążyli natychmiast za nim. Gdy tylko dostrzegli umykającą dziewczynę, rozpoczął się prawdziwy pościg. Jedynie przypadek, że brama opolska była jeszcze otwarta, uratował śmiałą dziewczynę przed natychmiastową zemstą rozsierdzonych rabusiów. Zupełnie bez oddechu powróciła do domu, wręczyła katu jego rękawice, odebrała swoją zapłatę, a opowieścią o swej przygodzie zyskała sobie podziw gości. Ku ogromnemu zdumieniu w mantlezaku przytroczonym do siodła wierzchowca znaleziono znaczną sumę pieniędzy i kosztowności – zapewne łup niedawnego napadu. Ponieważ zwierzchność na próżno szukała właściciela tych dóbr, zuchwała dziewka mogła zatrzymać cały skarb dla siebie.

Po pewnym czasie, gdy Zuzanna była sama, w winiarni pojawiło się trzech obcych, wytwornie ubranych mężczyzn, którzy zażyczyli sobie wina. Dziewczyna zeszła do piwnicy, by wyszukać zamówiony gatunek i zauważyła, że obcy za nią podążają. Powziąwszy szybką decycję zdmuchnęła świecę i schowała się za dolnymi drzwiami piwnicy. Prześladowcy przeszli koło niej po omacku ciemnym korytarzem, zaś dziewczyna szybko wymknęła się drzwiami, które natychmiast za sobą zatrzasnęła, a drzwi górne przy końcu schodów zamknęła na solidny zamek, poczym wezwała pomoc. Sprowadzeni miejscy pachołkowie pojmali bez trudu napastników, nie posiadających broni palnej. Podczas badania okazało się, że byli to herszt bandy rozbójników, która od dłuższego już czasu grasowała w okolicach Brzegu, wraz z dwoma kumpanami. Udało im się wywiedzieć, że dziewczyną, która która odebrała im konia wraz z mantelzakiem była właśnie Zuzanna, postanowili się na niej zemścić i być może odzyskać utracone skarby. Wszyscy trzej odebrali zasłużoną zapłatę na szubienicy.

Nad portalem czarnej kamienicy jeszcze dziś znajduje się wyblakły obraz, przedstawiający czyn mężnej i zdecydowanej dziewczyny, pomykającej wyciągniętym galopem na siwku ku miastu, a zaraz za nią ścigający ją jeździec. Pod obrazem wyryte są słowa: „zuchwała dziewka na wiele się ważyła. Anno 1704 ”.

Przypisy: W przypadku podania o zuchwałej dziewce należy wyraźnie odróżnić wersję pierwotną od późniejszych opracowań. Zamieszczona tu wersja opiera się na publikacji w czasopiśmie „Kronika Brzeska” (Briegische Chronik) z roku 1845. Jej zwięzłe, lecz treściwe jądro zdaje się odpowiadać pierwotnej wersji. Krótką wzmiankę o powstaniu podania przynosi brzeski tygodnik „Zbieracz” (Der Sammler). Miało ono pochodzić od wcześniejszego właściciela czarnej kamienicy – płóciennika Koppego, który miał ją wyczytać w jakiejś sobie tylko znanej i utrzymywanej w ścisłej tajemnicy księdze. Jeżeli jest to prawdą, to w Koppem można domniemać autora najbardziej znanej brzeskiej legendy, gdyż tylko w ten sposób wyjaśnić można jego osobliwe zachowanie. Kryła się za tym najwyraźniej chęć przysporzenia sławy posiadanej kamienicy. Dlatego też kazał w roku 1801, gdy czarna kamienica została na nowo otynkowana, umieścić na niej wspomniany obraz, który znacznie przyczynił się do szybkiego rozpowszechnienia legendy. Należy również nadmienić, iż nie istnieją żadne urzędowe wzmianki dotyczące tej historii.

Pierzeja wschodnia Rynku z czarną kamienicą.



Dawna pocztówka z ilustracją legendy.



Dziś czarna kamienica jest żółta i wyższa o 2 piętra.



Paź brzeski

Książę Ludwik II. brzeski, panujący w latach 1399 – 1435, był ożeniony w drugim małżeństwie z Elżbietą, córką elektora brandenburskiego. Księżna miała wiernego pazia – Franciszka von Pogrell (z Pogorzeli?), którego obdarzała tak wielką łaską, że wzbudzało to zawiść innych paziów. Szczególnie jeden z nich – Seifried von Tempelfeld - żywił do Franciszka nienawiść i postanowił mu zaszkodzić. Ukradł więc księżnej kosztowne klejnoty, zaś podejrzenie skierował na Franciszka, któremu dzięki przypadkowi udało się wykryć prawdziwego złodzieja i odzyskać łup. Zamiast jednak zwrócić klejnoty księżnej, sprzedał je, jako że uznane zostały za zaginione. Za uzyskane pieniądze pragnął bowiem wykupić z niewoli księcia, więzionego na zamku Homole w kotlinie kłodzkiej.

W celu realizacji swego zamiaru opuścił potajemnie Brzeg, co sprawiło, że wysuwane przeciw niego podejrzenia przerodziły się naturalnie u wszystkich w pewność. Franciszek uwolnił po wielu trudach swego pana i podążył z jego poruczenia na kilka dni przed nim samym do Brzegu. Tu został jednak natychmiast postawiony przed sądem i skazany na stryczek. Młodzieniec był zbyt dumny, by wyjawić swój szlachetny czyn i uratować sobie tym samym życie. Ochoczo podążył za katem na szafot. Jednak w ostatniej chwili na miejscu zjawił się książę Ludwik, który dowiedziawszy się we Wrocławiu o losie swego wybawiciela natychmiast pogalopował do Brzegu ratować niewinnego. Przybył w samą porę, by zapobiec wielkiej niesprawiedliwości.

Franciszka obsypano honorami, Dzięki osobistemu wstawiennictwu uratował także swego oskarżyciela od zasłużonej kary śmierci. Seifried został jednak dożywotnio wygnany, a zbyt pochopnego sędziego pozbawiono urzędu.

Franciszek von Pogrell ożenił się z siostrą swego wroga i otaczany łaską i honorami dożył późnego wieku.

Przypisy: Przedstawione tu podanie nie znajduje odbicia w wydarzeniach historycznych. Druga niewola kisęcia Ludwika, o której jest tu mowa, przypada na rok 1410, podczas gdy drugie małżeństwo zawarł w roku 1418. Poza tym Ludwika nie wykupił żaden paź, lecz brzeski burmistrz Döring za - sumę 96 srebrnych marek.

Jak dwie brzeskie niewiasty zostały w cudowny sposób ocalone przed husytami

Tylko niewielu Brzeżanom jest wiadomym, jakie wydarzenia łączą się z kamiennymi figurami św. Jana Nepomucena i św. Floriana, umieszczonymi na kamiecy w rogu Rynku i ulicy Kołodziejskiej (dziś Chopina; chodzi o nieistniejący budynek, októrym już była mowa na forum link Być może niektórzy dotąd w ogóle nie dostrzegli owych figur, mimo iż zdobienia kamienicy zachęcają do dłuższego podziwiania. Z kamienicą związane jest następujące podanie z historycznym tłem:

Nastał cudowny marcowy poranek roku 1428. Brzeżanie powstawali właśnie ze snu, gdy pogrążone w pokoju miasto lotem błyskawicy obiegła straszna nowina: „Nadciągają husyci!” Niebawem liczne rzesze mieszkańców podbrzeskich wsi wraz ze swym ruchomym dobytkiem napływały do miasta przez Bramę Małujowicką, Starobrzeską (później zwaną Nysańską) i Panieńską (później zwaną Wrocławską). Wszyscy opowiadali, że husyci idą na Brzeg od strony Strzelina.

Na ratuszu zebrali się niezwłocznie starsi cechów, by radzić o obronie miasta. Panujący wówczas książę Ludwik II. (w latach 1399 – 1435) był nieobecny, gdyż znajdował się przy hufcach, które cesarz Zygmunt zebrał przeciw husytom. Brzeg musiał więc sam stawić czoła najeźdźcy. Zamknięto bramy, zaś wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni utworzyli straż miejską i obsadzili mury obronne, gotowi do zaciętej walki. Wiedziano bowiem o jaką stawkę toczy się gra: drogę taborytów (najbardziej radykalny odłam husytyzmu) znaczyła krew i pożoga. Już niebawem pod murami Brzegu pojawiły się husyckie hordy. Zaciekłe ataki wroga odpierano z bohaterskim męstwem. Jednak garstka obrońców była zbyt słaba i niewprawna w walce, podczas gdy liczba zaprawionych w bojach wrogów rosła z godziny na godzinę. Tak oto w niedzielę Judica, 21. marca 1428 roku miasto zostało wzięte szturmem. Rozpoczęło się dzikie palenie, rabowanie i mordowanie. Książęcy zamek, ratusz, kościoły i klasztory zostały splądrowane i podpalone. Większość mieszkańców uciekła ze swym najcenniejszym dobytkiem do lasów po drugiej stronie Odry, niszcząc za sobą most. Gorzej powiodło się pozostałym w mieście kobietom, dzieciom, starcom i chorym. Okrucieństwa husyckich barbarzyńców nie miały granic. Zdawało się, że nawet niebo nie chciało oglądać tych niecnych czynów: słońce skryło się za mrocznymi chmurami i nadciągnęła gwałtowna burza, rzadkość o tej porze roku. Lecz nawet ogniste błyskawice i głuche pioruny nie powstrzymały wściekłości husytów.

W tym samym czasie w kamienicy w rogu Rynku i ulicy Panieńskiej (dzisiaj Kołodziejskiej – Chopina) swego przeznaczenia wyczekiwały dwie niewiasty: wdowa po bogatym kramarzu i rajcy Janim – Małgorzata Jani oraz jej piękna i cnotliwa córka Elżbieta. Małgorzatą – leżącą już od dłuższego czasu na łożu boleści – ofiarnie opiekowała się córka, która z miłości do matki nie dołączyła do uciekinierów, mimo że musiala przyjąć, iż uczynił to jej narzeczony Gotthold Vogt, zwany przez Brzeżan „mocnym kowalem”. Tak więc obie kobiety pozostały bez męskiej ochrony i Elżbieta domyślała się, jaki los może ją spotkać, gdy wpadnie w ręce husyckiej watahy. Jednak mężna dziewczyna uzbroiła się w sztylet i była mocno zdecydowana skierować go w najwyższej potrzebie przeciw sobie samej. Matka i córka żarliwie modliły się do patrona domu św. Jana Nepomucena. Modlitwa ta miała cudowne działanie: Małgorzata poczuła, że wracją jej siły i gdy chwilę potem do izby wpadła wściekła horda husytów, wstała z łoża i zasłoniła swą trzęsącą się ze strachu córkę. Jednak słabowita kobieta nie była w stanie dać odporu zbirom, gdy ich piekielny herszt, odpychając Małgorzatę na bok, już wyciągał swą rękę ku Elżbiecie. Wtedy dopadł go od tyłu potężny cios miecza, pod którym śmiertelnie trafiony runął się na ziemię.

Gotthold Vogt podążył za uciekającymi obrońcami miasta tylko do mostu i ukrył się tuż przy Bramie Odrzańskiej, poczym przez ulicę Psią (późniejszą Fryderyka, czyli dzisiejszą Jagiełły) i suterenę zakradł się do domu swej narzeczonej. Przybył w samą porę, by zapobiec niecnemu czynowi herszta husytów. Pozostali husyci, rozwścieczeni śmiercią swego wodza, wyparli Gottholda na sień, mimo silnych razów jego miecza. Tu dosięgło go uderzenie gwiazdą poranną (będąca wówczas w użyciu broń drzewcowa w formie styliska z przytwierdzoną doń łańcuchem kulą lub sierdzią, najeżoną kolcami, zwana również cepem bojowym), zadając głęboką ranę na prawym ramieniu. Raniony Vogt osunął się na ziemię, zaś husyci zostawiwszy go zwrócili się ponownie w stronę niewiast. Jeden z nich - jednooki opryszek -usiłował pochwycić Elżbietę. Jednak dziewczyna, odzyskawszy dzięki niespodziewanej pomocy Gottholda pewność siebie, pchnęła napastnika swym sztyletem w widzące oko, sięgając ostrzem mózgu, po czym ten wydając jęk upadł i skonał.

W chwili, gdy pozostali chcieli na Elżbiecie pomścić śmierć jednookiego, straszliwy piorun z ogłuszającym grzmotem uderzył w izbę, zaś oślepiająca błyskawica na kilka chwil wypełniła całe pomieszczenie niezwykłą poświatą, opływającą obie niewiasty. W tym niebiańskim świetle ukazała się postać św. Jana Nepomucena, którego pomoc kobiety wybłagały w potrzebie. Gdy wśród dudnienia grzmotu zasłonił je swym krucyfiksem, cała wataha z wielkim krzykiem przerażenia rzuciła się do ucieczki, jak stado spłoszonych wilków. Zaraz potem widmo zniknęło, zaś uratowane niewiasty padły na kolana, dziękując bogu za niespodziewany ratunek, który był tym cudowniejszy, że Małgorzata od tej chwili odzyskała pełnię sił.

Teraz niewiasty zajęły się Gottholdem, którego znalazły w sieni zbrukanego krwią i bez przytomności. Z wielką radością dostrzegły niebawem, że nie był martwy, czego z początku się obawiały. Przeniosły zaraz ciężko rannego na łóżko Małgorzaty, gdzie też dzięki ich troskliwym staraniom wkrótce znów otworzył oczy. Elżbieta pielągnowała swego narzeczonego równie ofiarnie, jak wcześniej matkę. Wspierał ją w tym dzielny felczer miejski. Lecz dopiero po 14 tygodniach Gotthold w pełni powrócił do zdrowia.

Teraz szykowano wesele młodej pary, które odbyło się, jak wcześniej ustalono, w dniu św. Jana Chrzciciela. Tego samego dnia Małgorzata w podzięce za niebiańską łaskę i cudowny ratunek kazała umieścić w narożniku kamienicy od strony Rynku figurę św. Jana Nepomucena, zaś w przeciwległym narożniku w rogu ulic Psiej i Panieńskiej stauę św. Floriana, któremu pobożnie przypisywano wybawienie domu od ognia po uderzeniu pioruna.

Biegły w swym fachu i ogólnie poważany płatnerz Gotthold Vogt i jego żona Elżbieta dożyli późnego wieku. Ich potomkowie żyli w Brzegu jeszcze w XVIII. wieku.

Przypisy: Podanie opracowano na podstawie opowiadania T.U. Schmidta „Zjawa – brzeskie podanie lokalne”. Należy nadmienić, że wspomniana w podaniu bohaterska obrona Brzegu w rzeczywistości nie miała miejsca. Zgodnie z zapisem historycznym mieszczanie nie podjęli próby stawienia oporu.

Powstanie ogrodu Abrahama albo pogrom brzeskich Żydów w roku 1541

W owych mrocznych czasach, pełnych zabobonów i despotyzmu, które wielu nam współczesnych zwykło określać mianem „starych dobrych czasów”, żyło w Brzegu około 40 żydowskich rodzin, którym w pobliżu Bramy Opolskiej, przy ulicy Pawłowskiej (Dzierżonia) wydzielono osobną dzielnicę. Mimo strasznych prześladowań niektórzy z nich zdołali zebrać wielkie bogactwa, które musieli ukrywać przed oczyma ówczesnych chrześcijan, żyjąc na pozór w ohydnej nędzy. Tylko w szabas, w położonych na tyłach domów izbach na cześć Jehowy połyskiwało złoto i szlachetne kamienie. Jednak gdy tylko rabin gasił szabasowe świece, złoto i kosztowności wędrowały znów do schowków w piwnicach. Wśród ówczesnych brzeskich Izraelitów szczególnie jeden wyróżniał się tak wielkim bogactwem, że pożyczał pieniądze nawet samemu cesarzowi Karolowi V., który potrzebował ich na wojny z Turkami. Był to Żyd Zadak, zwany przez wszystkich Abrahamem, który ponad wszelkie bogactwa stawiał jednak swą jedyną córkę – Rebekę. Jej uroda łączyła w sobie odziedziczony po matce żar świata orientu z własnym światowi zachodu powabem. Jednym z niewielu, którzy oglądali Rebekę był młody Eckbert Schütz, jedyny syn bogatego mistrza rzeźniczego i starszego swego cechu. Poznał ją, gdy jako miejski poborca podatków przeprowadzał interesy z jej ojcem, Abrahamem. Również Rebece spodobał się ten wspaniały i niezepsuty młodzieniec i tak oboje, nie zamieniwszy ze sobą nawet słowa, zapałali do siebie żarem pierwszej miłości. Ich ciche szczęście nie miało jednak pozostać niezakłócone, jakoż i niebawem nad ich głowami zgromadziły się straszliwe, burzowe chmury.

W niedzielę zielonoświątkową roku 1539 w Brzegu panowało nadzwyczajne podniecenie. Mieszczanie, mieszkańcy wiosek i dzieci licznie gromadzili się przed Bramą Opolską. Całe miasto obiegła wieść, że święty mnich Kapistran, noszący też przydomek „pogromcy Żydów”, będzie - w drodze z Wiednia do Wrocławia - wygłaszać swoje kazania również w Brzegu. Magistrat surowo nakazał Żydom zamknąć się w domach i nie pokazywać na ulicy, jak długo ów święty człowiek przebywać będzie w murach Brzegu. O dziesiątej rano wśród uroczystego bicia we wszystkie dzwony i wobec nieprzebranych rzesz ludu franciszkanie i augustianie wyszli w procesji naprzeciw Kapistranowi. Przybywszy na rynek wstąpił zaraz na narożny kamień w pobliżu ratusza, niedaleko ulicy Małujowickiej (Staromiejskiej). Zapanowała uroczysta cisza i mnich rozpoczął swe żarliwe kazanie, kreśląc wizję mąk piekielnych, przez co niejednemu zjeżył się włos na głowie, a wielu skruszonych biło się w piersi. W kazaniu była mowa o grze w kości i w karty, a potem o odszczepieńczym augustianinie Lutrze. Kapistran ubolewał, że również w Brzegu błędna wiara znalazła zwolenników. Na koniec nawoływał lud do mordowania Żydów, obiecując w zamian odpust na 1000 lat. Kazanie odniosło tak wielki skutek, że setki ludzi pobiegło do domu po karty, księgi i kości, by rzucić je na stos i uroczyście spalić przed Kapistranem. Wielka rzesza ludu odprowadzała go aż do Oławy. Pozostali, chcąc sobie zapewnić 1000-letni odpust, sposobili się już do mordowania Żydów, jednak roztropnemu duchownemu - ojcu Eustachemu - udało się uspokoić hałastrę.

Dwa lata później, w roku 1541, o tej samej porze roku panowało w Brzegu wielkie przerażenie. W mieście wybuchła zaraza. Czarna śmierć pochłonęła liczne ofiary, jednak – jak niekiedy sprawia przypadek – nie zachorował dotąd nikt z Żydów. Żądnemu żydowskich bogactw motłochowi dźwięczało jeszcze w uszach kazanie Kapistrana i tak zrodziło się kłamliwe pomówienie: „zarazie winni są Żydzi, którzy zatruli studnie, zatłuc ich!”. Na czele wzburzonego motłochu stanął uzbrojony w topór starszy cechu rzeźników Schütz, w którym gwałtowna nienawiść do Abrahama wezbrała, gdy dowiedział się, że jego syn miłował córkę Abrahama - Rebekę. Nadszedł dzień 2. lipca 1541 roku, gdy o trzeciej nad ranem rozjuszony motłoch wtargnął do getta, by mordować niczego nie spodziewających się, śpiących Żydów, nie oszczędzając nawet niemowląt w kołyskach. Uderzono w dzwon trwogi, zapanował wielki zgiełk, od którego przebudził się syn rzeźnika - Eckbert. Domyślając się przyczyny zamieszania, ubrawszy się na prędce podążył do domu Abrahama. Widział już z daleka, jak ojciec wyłamywał drzwi, rozpadające sie pod potężnymi uderzeniami. Eckbert przyśpieszył więc kroku i przybył w momencie, gdy jego ojciec razem topora miał zgładzić Rebekę. Objąwszy ją zawołał „powstrzymajcie się ojcze, gdyż własnego syna zabijacie”. Stary cofnął się z przerażenia o krok, lecz zaraz się przemógł i zawołał „odstąp od tej żydowskiej dziewki!”, na co syn jeszcze mocniej ją objął i zasłaniając własnym ciałem odparł: „tylko po moim trupie”. „Więc niech cię piekło pochłonie” wykrzyknął rozjuszony stary Schütz, biorąc zamach toporem. Z okrzykiem „Panie Jezu pomóż” Eckbert upadł z rozpłataną głową, zaś Rebeka pochyliła się szlochając nad swym umiłowanym. Lecz drugi cios, zadany przez nieludzkiego ojca, położył kres również jej życiu. Do domu wtragnęła cała wataha, niszcząc i rabując. Także i stary Abraham padł ofiarą motłochu. Zamordowano 342 Żydów, rabując co popadnie.
Jeszcze po trzech dniach po ulicach walały się niepogrzebane trupy. Wiszący w powietrzu, wzmożony upałem trupi odór spowodował dalsze rozprzestrzenienie zarazy. Chcąc temu zaradzić postanowiono pochować zabitych Żydów w polu. Rzeźnik Schütz, w którym z wielkim bólem przebudziło się sumienie, pragnął, by przynajmniej jego syn został pochowany w poświęconej ziemi, ale wola ludu była temu zdecydowanie przeciwna. Wyrywając sobie kępy siwych włosów, przeklinał siebie, Kapistrana i motłoch, który naigrywał się teraz z jego rozpaczy. Wtedy przypomniał sobie, że na drugim brzegu Odry posiadał połać jałowej ziemi, na której postanowił zbudować kościół, aby jego syn mógł być pochowany w poświęconej ziemi. Na ten zbożny cel gotów był poświęcić pół majątku, ale motłoch tylko szyderczo go wyśmiał. Wtedy oddał swój cały majątek i w końcu przystano na jego prośbę, lecz pod warunkiem, że pochowani tam zostaną również wszyscy Żydzi. Stary wsłuchał się w swój wewnętrzny głos i dostrzegłszy w tym zrządzeniu palec boży, postanowił cierpliwie przyjąć swój los i zjednoczyć po śmierci miłosną parę. W miejscu, gdzie były groby syna, Rebeki i Abrahama zasadził dęby, a nieopodal zbudował szopę. Prowadził pobożny żywot i po niespełna dziesięciu latach otaczał go nimb świętości, przez co pielgrzymowało do niego wielu pątników z bliska i daleka. Z czasem zasadził dęby na całej połaci, zwąc ją stale - ku przypomnieniu swej niegdysiejszej zbrodni - ogrodem Abrahama.

Przypisy: Podanie, zaczerpnięto z dodatku do Gazety Brzeskiej (Brieger Zeitung) z 10. lipca 1921 roku, dokonując pewnych skrótów i zmian stylistycznych. Zamieszczony tam artykuł zawiera adnotację „na podstawie kroniki opracował Otto Renning”. Niestety nie sposób już stwierdzić, o jaką kronikę chodzi i kto był autorem artykułu, jako że wspomniane wyżej nazwisko zdaje się być pseudonimem. Pożółkły rękopis nie zawiera żadnych informacji na ten temat. Opisane tu zdarzenia nie znajdują potwierdzenia w zapisie historycznym. Powyższe opowiadanie należy wyraźnie określić jako legendę. Wynika to już stąd, że słynny franciszkanin Kapistran, który głosił co prawda na Śląsku swe antyżydowskie kazania, żył w latach 1386 – 1456, tzn. w czasie akcji opowiadania już dawno nie żył. Nawet jeśliby kto założył, że chodzi o jakiegoś innego kaznodzieję o tym imieniu, to należy nadmienić, że zgodnie z odpowiednią wzmianką w księdze miejskiej, nazwa „Ogród Abrahama” była ogólnie znana już w roku 1509.

Książę i pastor

Pewnego dnia roku 1614 książę Jan Krystian (panował w latach 1609 – 1639) jechał w złą pogodę do Zielęcic. Obfite opady deszczu sprawiły, że droga zupełnie rozmiękła, a dwa niezbyt silne konie bardzo wolno posuwały się naprzód. Mniej więcej w połowie drogi, na zakręcie przed mostkiem, gdzie odgałęzia się boczna dróżka, naprzeciw książęcemu powozowi wyjechała pokaźna kareta, zaprzężona w cztery rącze rumaki. Kareta zastawiła drogę, tak że Jan Krystian kazał stanąć, by przepuścić ów pojazd. Właściciel karety nie był jednak skory do zboczenia z drogi, oczekując tego od książęcego powozu. Jan Krystian jednak słusznie się obawiał, że zjeżdżając swymi słabymi końmi w boczną drogę może tam na dobre ugrząść. Rozsierdziony tedy warcholstwem zawołał w stronę karety „kimże jesteście, jeśli można zapytać?”. Obcy, nie spodziewając się w żadnym razie, że niepozorny pojad należy do samego księcia, odparł hardo „jestem pastorem z Karczyna, a wy kto?”. „Wasz pan i władca” - brzmiała - ku przerażeniu pastora - gniewna odpowiedź księcia.; „Jak widzę, waszym koniom obrzydł chyba owies. Już ja się o to postaram, żeby dostały w przyszłości mniej obroku!”. Teraz pastor w wielkiej pokorze zjechał swą karetą z drogi, a książę pojechał dalej. Spotkanie to miało jednak mieć dla duchownego nieprzyjemne skutki. Książę nakazał bowiem gminie Karczyn (leżącej w pobliżu Strzelina), by przysługującą pastorowi dziesięcinę w zbożu w przyszłości pomniejszyć o 200 korców owsa rocznie, zaś ową ilość przekazywać za to do książęcej stajni. To postanowienie pozostało w mocy aż do ubiegłego stulecia (tzn. XIX.), z tym, że książęcą stajnię zastąpił Królewski Urząd Domenalno-Rentowy.

Cesarski szpieg w obozie Torstensona pod Brzegiem

Szwedzki generał Torstenson oblegał bronioną przez cesarską załogę twierdzę Brzeg od 29. czerwca do 25. lipca 1642 roku. Oblężenie to stanowi jeden z najznamienitszych liści do wieńca sławy w historii naszego miasta. Dzięki bohaterskiej obronie twierdzy przez żołnierzy i mieszczan Torstenson zmuszony był odstąpić od oblężenia, gdy tylko nadciągnęły cesarskie posiłki, prowadzone przez Piccolominiego. Z oblężeniem wiąże się następujące podanie:

Za pośrednictwem kanonika Rostocka z Nysy (znajdującej się wówczas w rękach Austriaków) generał Piccolomini wysyłał z Brna do Brzegu posłańców, mających przekazać wiadomości o rychłej odsieczy. Jeden z owych posłańców - młody chłop - przybył do obozu Torstensona na szwedzkim wozie prowiantowym. Listy generała ukrył pod kawałkiem płótna, naszytym na rękaw. Starał się na wszelkie sposoby uśpić czujność Szwedów, m.in. uczestnicząc w sypaniu szańców. Gdy mu się to w końcu udało, wstąpił na przedpiersie jednego z wysuniętych okopów, wymachując białą płachtą w celu zwrócenia na siebie uwagi obleganych. Ci jednak, biorąc go za jakiegoś szwedzkiego śmiałka, zaczęli do niego strzelać, a huk wystrzałów zagłuszył jego słowa. W końcu został spostrzeżony przez szwedzkiego oficera, który podjechawszy doń konno ściągnął go z przedpiersia i już w okopie przewrócił na ziemię, poczym ze szpadą w ręku zmusił do wyjawienia prawdy. Doprowadzony przed oblicze Torstensona powtórzył swoje zeznanie, obwiniając również kanonika Rostocka. Generał wysłał zatem do Nysy oddział rajtarów w celu pojmania kanonika i sprowadzenia go do szwedzkiego obozu pod Brzegiem. Rostock początkowo wszystkiego się wypierał, ale gdy pokazano mu listy, pisane jego własną ręką, przyznał się w końcu do winy. Musiał zatem podążyć za Szwedami, którzy wkrótce odeszli spod Brzegu, zaś posłańca puszczono wolno, dawszy mu wcześniej nauczkę.

Niezwykłe wypadki podczas oblężenia Brzegu przez Torstensona

Gdy pod Brzeg nadciągali Szwedzi, w mieście schronili się liczni okoliczni chłopi, zabierając ze sobą bydło i swój najcenniejszy dobytek. Jednak już wkrótce bydła wyzbywano się za grosze z powodu braku paszy. Pewna chłopka usiłowała nawet nie nadającą się już do bicia krowę zepchnąć z mostu odrzańskiego do rzeki. Po drodze napotkałą ją dziewka służebna, pytając o cenę krowy, „zapłać mi 6 halerzy za postronek, a krowę dostaniesz darmo” – miała odpowiedzieć chłopka.

O niektórych żołnierzach sądzono, że nie imają ich się kule, wierząc, iż noszą oni diabelskie zbroje, dzięki czemu nie może im się nic stać. Pewnego razu żołnierz śpiący obok kosza (chodzi o charakterystyczne, wysokie wiklinowe kosze, które po wypełnieniu ziemią stanowiły skuteczną osłonę przed kulami) na bastionie rady miejskiej (w miejscu dzisiejszego więzienia) został trafiony kulą. Po dokładnym zbadaniu przebudzonego okazało się jednak, że miał jedynie czerwoną plamę na nodze. Również szwedzkiego genarała-majora Mortaigne’a miały nie imać się kule, przez co żaden ze strzałów oddanych do niego przez cesarskich podczas wypadu 6. lipca, nie mógł go dosięgnąć.

Porwanie i uwolnienie księcia Krystiana brzeskiego

W latach 1639 – 1654 Brzegiem współrządzili trzej książęcy bracia. Najmłodszym z nich był książę Krystian. Kilka lat po odwrocie Torstensona spod Brzegu znalazł się w opałach, z których wybywiony został jedynie dzięki wierności Brzeżan. A było to tak:

Książę Krystian wraz z kilkoma szlachcicami udał się 30. grudnia 1645 saniami do Lubszy (według innej wersji do Szydłowic), by tam polować. W drodze powrotnej dotarłszy do kościoła michałowickiego zostali napadnięci i pojmani przez gotowych na wszystko szwedzkich rajtarów. Szwedzi, penetrujący wówczas ze Żmigrodu tereny na prawym brzegu Odry, dowiedzieli się od zdrajców o wyjeździe księcia. Towarzysze Krystiana, którym pozwolono ujść, przynieśli do Brzegu straszną wieść o porwaniu księcia. Tu niezwłocznie zebrała się garść mieszczan, gotowych z miłości do księcia wyruszyć konno w pościg, by go uwolnić. Szczególnie cech rzeźników pragnął powiększyć sławę, zdobytą przez mieszczan podczas oblężenia przez Torstensona.

Wyruszono jeszcze tego samego dnia, mimo zapadających już ciemności, tropiąc Szwedów od wioski do wioski. W końcu nad ranem wywiedziano się w Ligocie Pięknej (pod Trzebnicą), że jeszcze pół godziny wcześniej przez wioskę przejeżdżał oddział szwedzkich rajtarów. Przysięgając sobie wzajemnie nie szczędzić dla księcia zdrowia, ni życia, ruszono naprzód. Pod osłoną ciemności dopędzono niebawem Szwedów, nie spodziewających się pościgu. Odpalono arkebuzy, wołając do nieprzyjaciół „oddajcie nam naszego księcia!”. Uradowany książę zawołał „tu jestem”. Po krótkiej walce szwedzcy rajtarzy rzucili się do ucieczki. Brzeżanie stracili w niej zaś dzielnego junkra dworskiego Schnorbeina, który zginął śmiercią bohatera w walce o wolność swego pana. Sylwestrowym rankiem dzielni mieszczanie wraz z księciem wjechali przez Bramę Odrzańską triumfalnie do Brzegu.

Przypisy: Opowiadanie znajduje w zasadzie potwierdzenie w zapisie historycznym, jego szczegóły są jednak wyraźnie zabarwione legendą, o czym świadczą różniące się między sobą przekazy w źródłach.

Kaszany dziadek

W Rynku, tuż przy wieży ratuszowej, stoi starodawna kamienica, dawna gospoda pod dwoma gołębiami (dom Uckoscha, ongiś wójtostwo).



Jeszcze dziś widoczne jest godło domu. Dawnymi czasy dom należał do pewnego starego kawalera o nazwisku Klebert, który był kantorem miejskim. Miał on kiedyś miłostkę z jedną ze swoich służących i został ojcem. Mimo złożonej obietnicy małżeństwa zostawił dziewczynę w biedzie, a ta z rozpaczy odebrała sobie życie. Upłynęły dziesięciolecia. „Stary Klebert” nigdzie nie mógł zaznać spokoju. Na każdym kroku i o każdej godzinie dręczyły go wyrzuty sumienia. Wraz z wiekiem dopadły go i choroby. Pewnego ranka czuł się tak słaby, że nie mógł już wstać. Czuł, że nadchodzi kres. Jednak zanim w końcu zmarł, leżał jeszcze tygodniami w malignie. Jego majaczenie świadczyło o tym, że myślami jest stale przy owej dziewczynie i że w pełni zdał sobie sprawę ze swej przewiny. Sądząc, że ta wina nie pozwala mu umrzeć, ustanowił w śmiertelnym strachu fundację, w której określił, że w każdy Wielki Czwartek adepci chóru mają zostać nakarmieni prosem (kaszą) oraz że corocznie ma być dla nich sporządzana pewna ilość odzienia. Zaraz potem zmarł.

Nowy właściciel nie wiedział nic o tym dziedzictwie. Jednak już niebawem w mieście opowiadano najbardziej niesamowite historie o duchach, które miały straszyć w kamienicy Kleberta, przez co nikt nie chciał tam mieszkać. Łóżka w pokoju, w którym zmarł Klebert, miały być każdego ranka zawsze zasłane, lub nieposłane, w każdym razie nie znajdowały się w tym stanie, w którym były poprzedniego wieczoru. Gdy wspomniane zjawiska jeszcze bardziej się wzmogły, nowemu gospodarzowi przypomniano ostatnią wolę Kleberta. W następny Wielki Czwartek adepci chóru zostali odpowiednio nakarmieni i ubrani, a wszelkie strachy ustały.

Przypisy: Fundacja związana z parcelą Uckoscha jest historyczna. W księdze inwentarzowej (Lagerbuch) brzeskiej gminy ewangelickiej pod pozycją „fundacja dla adeptów chóru” znajduje się następująca adnotacja „kolejny właściciel parceli nr 450 w Brzegu co roku w Wielki Czwartek Wielkiego Tygodnia jest zobowiązany do wydania darmowego posiłku dla ośmiu adeptówm chóru ewangelickiego kościoła farnego. Zapisano na karcie księgi wieczystej parceli nr 450 w Brzegu”. Zgodnie z tezą D. Lorenza fundację założyła w roku 1457 Dorota Zeidler, ówczesna właścicielka kamienicy Kleberta, teraz Uckoscha. Odzianie ośmiu adeptów chóru w sukienne kapoty wiąże się z fundacją handlarza winem Abrahama Kurza z roku 1657.

Niezwykły zapis dotyczący karmienia i odziania adeptów chóru był powodem do tworzenia fantazyjnych wyjaśnień. Podanie to wiąże się również z osobą dziwaka Kleberta, który będąc późniejszym właścicielem kamienicy najwidoczniej bardzo niechętnie wypełniał ciążące na nim zobowiązanie.


Mennica przy ulicy Garbarskiej

Na kamienicy przy ulicy Garbarskiej pod numerem 11, zaraz przy portalu wejściowym, znajduje się wyciosana w kamieniu głowa murzyna (według innych źródeł chodzi o głowę Cezara, nazywaną jednak przez Brzeżan murzynkiem). Mieszkańcy tego domu są zdania, że w tym miejscu znajdowała się kiedyś mennica. W wyobraźni ludu powstało również powiązanie między głową murzyna i mennicą: ponoć murzyni mieli tam być skarbnikami.

Jak Brzeżanie przyznali honor szubienicy

Znajdująca się za miastem, na położonym nad Odrą błoniu szubienicznym szubienica wymagała kiedyś naprawy. Jednak wszyscy szanowani mistrzowie rzemieślniczy wzbraniali się przed tą robotą, jako że szubienicę uważano za rzecz niehonorową. Trudno było na to coś poradzić, ale pewien obywatel wpadł na pomysł, by przyznać szubienicy honor. Miało tego dokonać wysokie duchowieństwo, które jednak odmówiło. Tak więc na posiedzeniu rady miejskiej uchwalono, że musi to uczynić burmistrz. Pewnego popołudnia wszyscy mieszczanie wylegli na błonie szubieniczne, by wziąć udział w uroczystym akcie przyznania honoru szubienicy. Szacowny ojciec miasta przybył tam wraz z rajcami. Przystąpiwszy do szubienicy uderzył w nią trzy razy i zawołał silnym i uroczystym głosem: „przyznaję ci honor na 3 dni!”. Teraz rzemieślnicy mogli wykonać konieczną naprawę „honorowej” szubienicy. Po 3 dniach lud znów zebrał się wokół szubienicy, która miała być teraz równie uroczyście pozbawiona honoru, by - ku wielkiej radości gawiedzi - kat mógł dalej czynić swą powinność.

Pień lipy przy promenadzie

Przy promenadzie, prowadzącej z ulicy Dworcowej (Armii Krajowej) do wilczego jaru (nazwa odcinka fosy między ul. Armii Krajowej a Wrocławską) stoi podłużna kamienica, w której w latach 80-tych XIX. wieku mieszkał starszy, zamożny lekarz wraz z rodziną. Pewnego dnia na rosnącą tuż obok lipę, której konary sięgały dachu, wdrapali się włamywacze, dostając się na poddasze, gdzie udusili śpiącą tam służącą. Lekarz, który tego wieczoru jeszcze pracował, usłyszał hałas i stawił opór rabusiom. Co prawda zdołał zastrzelić jednego z nich, ale pozostali obezwładnili go i rozpłatali mu głowę. Zginęła również jego pogrążeni we śnie żona i dzieci. Nieścigani bandyci uszli wraz z łupem. Przeprowadzone śledztwo nie przyniosło żadnego rezultatu. Lipę ścięto, pozostawiając jedynie ku upamiętnieniu zbrodni obrośnięty pnączem pień. Wierzono, że w owym pniu mieszkają dusze zamordowanych, utyskując na swój los przechodniom, ukazując im się jako płomyki. Niestety pień wykarczowano przed wieloma laty.

Jak morderca sam się zdradził

Przed wieloma laty pewien czeladnik szewski z Brzegu wyruszył na wędrówkę. Matka chłopca dała mu na drogę nebagatelną jak na owe czasy sumę pieniędzy. Po serdecznym pożegnaniu wraz z przyjacielem, mającym go odprowadzić do Wrocławia, wyruszył w drogę, kierując się ku Zielęcicom. Jednak zaraz za miastem między chłopcami wynikła kłótnia, w wyniku której niewierny przyjaciel, który był łasy na pieniądze szewczyka, zabił go i zakopawszy trupa uszedł ze swym łupem.

Po 20 latach morderca wierzył, że mieszkańcy Brzegu już go nie rozpoznają i – dręczony tęsknotą – powrócił, nie ważąc się jednak wejść do miasta. Pewnego ranka na śpiącego w krzakach w cieszącej się wówczas złą sławą okolicy dzisiejszych (czerwonych) koszar natknął się wachmistrz. Morderca mówił przez sen te oto słowa: „jak gęsty by nie był kłamstwa las, to prawda i tak wyjdzie na jaw”. Gdy wachmistrz w końcu go zbudził, pytając o sens tych słów, był tak zaskoczony, że od razu wszystko wyjawił – również i to, że były to ostatnie słowa zamordowanego przezeń czeladnika. Zbrodniarz otrzymał zasłużoną karę.

Przypisy: Według niemieckiej tradycji rzemieślniczej czeladnik musiał po ukończeniu nauki wyruszyć na trwającą dwa lub trzy lata i jeden dzień wędrówkę, by poznać odległe strony i stosowane tam techniki rzemieślnicze i tym samym doskonalić swój fach; lata wędrówki były koniecznym warunkiem do przystąpienia do egzaminu mistrzowskiego. Podanie pochodzi co prawda z czasów najnowszych, zdaje się jednak być inspirowane wierszem Adelberta von Chamisso „Die Sonne bringt es an den Tag” (Słońce wydobędzie to na światło dzienne) .

C.d.n.

Puszkin - 2008-02-22, 22:44

OO dziękuję bardzo za podanie różnych legend
Prosiłbym o podanie legend z wieku XV jeśli można.
Z góry dziękuję

Salve

Dziedzic_Pruski - 2008-02-23, 23:14
Temat postu: Paul Fräger "Legendy miasta i powiatu Brzeg "
II. Legendy lokalne z okolic Brzegu

Małujowice
O widłach w zamurowanych drzwiach

Małujowicki kościół posiadał kiedyś boczne wejście od północy, którym - po przekroczeniu furtki w murze od ulicy - można było wejść wprost z placu przykościelnego. Dziś owa furtka jak i wejście są zamurowane, a o tego przyczynie mówi następująca historia:

Pewna wiejska dziewczyna nie dochowała wierności swemu umiłowanemu i wybrała sobie innego. Zdradzony kochanek poprzysiągł dziewczynie zemstę. W dniu zaślubin niewiernej kochanki pracował w polu, rozrzucając widłami nawóz. Będąc bardzo niespokojnym nie mógł skupić się na swojej pracy – po prostu musiał zobaczyć swą byłą oblubiennicę w ślubnej sukni. Wmieszawszy się w tłum weselników stanął na placu nieopodal furtki. Spotkały go kpiące spojrzenia, lecz zbliżający się orszak weselny kazał wszystkim o nim zapomnieć. Za to w jego głowie kotłowały się gorączkowe myśli. Oto miała pojawić się w ślubnych szatach i z innym ta, którą kiedyś tak miłował i która tak podle go zdradziła. Jego oczy ziały nienawiścią, a dłonie zaciskały się na stylisku wideł, gdy przez furtkę wchodziła ona, szyderczo się doń uśmiechając. Nie mogąc już tego dłużej znieść i postradawszy całkowicie panowanie nad sobą, zagłębił w końcu ostrza wideł w piersi niewiernej ukochanej.

Od tego czasu ludzie unikali tego zbeszczeszczonego miejsca, a furtkę i wejście do kościoła zamurowano. Tylko odcisk wideł po wewnętrznej stronie dawnej furtki przypomina dziś jeszcze o niegdysiejszej zbrodni.

Szwedzki rów

Nazwa części Potoku Psarskiego „szwedzki rów” wiąże się z bezskutecznym oblężeniem brzeskiej twierdzy przez Szwedów pod dowództwem Torstensona w roku 1642, zaś z nazwą „szwedzki bród” łączy się jeszcze jedno podanie. W celu podejścia pod miasto szwedzki wódz kazał wykopać rów zbliżeniowy, wiodący z Jankowic Małych przez Małujowice aż po Brzeg. Rów przechodził również przez szwedzki bród. Okoliczni chłopi twierdzą, że wzdłuż zasypanego dziś rowu gorzej rośnie zboże. W ten sposób w latach nieurodzaju przebieg rowu jest jeszcze dziś widoczny.

Gać (powiat Oława)
Legenda o kleszym bajorze

W lesie między Gacią a Ścinawą leży bagnista łąka. Jak głosi legenda, miał tam kiedyś stać piękny dom, który zapadł się wraz ze wszystkimi bogactwami. Kiedy stary Tomasz (Thomas – może to być również nazwisko) był kiedyś w lesie, podszedł do niego mały szary dziadek i powiedział, żeby kopał w tym miejscu o północy, a znajdzie wielką skrzynię pełną pieniędzy, nie wolno mu się jednak w czasie kopania odezwać żadnym słowem.
Stary Tomasz posłuchał i wraz z pomocnikiem zaczął o północy w tym miejscu kopać. Wtem jego towarzysz wykrzyknął „jest już skrzynia!”. Ale w tej samej chwili wszystko się zapadło, z głębin wypłynęła woda, która jeszcze dzisiaj pokrywa to miejsce i nie wysycha nawet w najbardziej suche lata.

Łukowice Brzeskie
Skarb w świątynce przy śluzie

Na wschód od Łukowic Brzeskich, wśród porośniętych olchami, wierzbami i leszczyną brzegów wije się Potok Psarski. Dawnymi czasy nie zadawalał się jednym łożyskiem - wyżłobiwszy sobie na krótkim odcinku z wielkim trudem nowe łoże, wiódł nim radośnie swe wody. Wtedy pojawił się młynarz, który rozpoznawszy siłę potoku, zagrodził mu dostęp do nowego koryta, budując w tym celu śluzę. Dziś potok zrzędliwie pełźnie swym starym korytem, zaś w miejscu, w którym jego wody niegdyś radośnie wpadały do nowego, wypłukał w krótkim czasie obszerny kocioł, zwany „świątynką przy śluzie” lub „świątynką rusałek”. Świątynka przy śluzie miała kiedyś urwisty wschodni brzeg, który po obfitych opadach deszczu groził stale osunięciem, z czym związana jest z pewna legenda.

W czasie wojen napoleońskich jakimś sposobem skradziono kasę wojenną. Skrzynia, w której się mieściła, była tak ciężka, że trzeba ją było wieźć wozem. A było to tak – nad świątynką przy śluzie zalegała głęboka noc. Z nieba padał rzęsisty deszcz, chlupot spadających kropel zagłuszał szemranie potoku. Samotną drogą wzdłuż potoku zbliżał się w wielkim pośpiechu wóz, na którym w wielkiej skrzyni pobrzękiwały skradzione pieniądze. Siedzący na koźle woźnica nie spuszczał wzroku z drogi, stale popędzając parujące konie, podczas gdy jego beztroski towarzysz drzemał w tylnej części wozu.

Właśnie minęli rozłożyste dęby i zbliżali się do świątynki przy śluzie. Nie znający drogi woźnica zjechał zbyt blisko ku skrajowi rozmiękłego brzegu. Ziemia zaczęła się osuwać, zaś wóz koziołkując wpadł w otmęty w akompaniamencie ochrypłego krzyku woźnicy, który ostatnim wysiłkiem próbował się jeszcze ratować. Ale na próżno – siły go opuściły i utonął w nurtach, a wraz z nim sny o złotej przyszłości. Następnego ranka pozostał tylko osunięty brzeg i prowadzące do świątynki przy śluzie ślady kół. Gdyby ktoś próbował wydobyć zatopioną kasę wojenną na światło dzienne, to strzegący go złodzieje wciągnęliby go pod wodę.

Istnieje jeszcze inna wersja tej legendy, związana z bitwą pod Małujowicami. Według tej wersji kasę wojenną skradziono podczas owej bitwy. Inni zaś utrzymują, że w świątynce zatonął złoty wóz Fryderyka Wielkiego.

Bąków
Sołtys Jip

Dawno temu sołtysem w Bąkowie był Jip – człek dla wszystkich surowy, srodze karzący najmniejsze przewiny a podły wobec biednych. Nic więc dziwnego, że był w gminie znienawidzony i gdy po długiej boleści zabrała go w końcu śmierć, wszyscy odetchnęli z ulgą, będąc uwolnionymi od wioskowego tyrana. Jednak – o zgrozo – sołtys Jip powrócił. Ponieważ nie mógł zaznać w grobie spokoju, został wypędzony pod starą wierzbę na granicy wsi Bąków, Gnojna i Jutrzyna. Miał się tam wieczorami błąkać po okolicznych łąkach. Pewnego razu kilkoro młodych ludzi chciało się przekonać o prawdziwości tej historii. Wyszli więc w pole i rzeczywiście dostrzegli zbliżającą się postać. W Bąkowie jeszcze długo straszono nim dzieci.

Zaginiona wioska

W miejcu, w którym stykają się granice Bąkowa, Jutrzyny i Białogórza miała się kiedyś znajdować wioska o (niemieckiej) nazwie Wischau, która prawdopodobnie zniknęła w okresie wojny trzydziestoletniej. Mieszkańcy padli przypuszczalnie ofiarą zarazy, zaś nędzne, kryte słomą domostwa zostały chyba zniszczone przez pożogę. Swego czasu miała się pono ostać tylko jedna chata, zaś z mieszkańców dwoje dzieci, które mieszkały tam aż do chwili, gdy skończyła się żywność. Miały wtedy opuścić chatę i jedno skierować się w stronę Jutrzyny, a drugie w stronę Białogórza. Ponieważ dzieci zostały przygarnięte w tych wioskach, ich mieszkańcy sądzili, że mają prawo do rozdzielenia między sobą pól, należących ongiś do Wischau, które po dziśdzień są tak nazywane. Również leżąca nieopodal Gnojna wcześniej czy później pozyskała część tych pól.

Mordęga

Droga z Bąkowa do Młodoszowic wiodła ongiś w rejonie Bąkowa na sporym odcinku przez teren podmokły i bagnisty, tak że ciężko wyładowane wozy nie mogły często tamtędy przejechać. Złą drogę można było przebrnąć jedynie na siłę, niemiłosiernie batożąc konie, męcząc je i żyłując. Z tego powodu tą zła drogę nazywano „mordęgą”. Nazwa ta zachowała się do dnia dzisiejszego, a gdy później odcinek ów utwardzono żwirem, mordęgą nazywano położone na północ od drogi łąki i zarośla.

Młodoszowice
Legenda o źródełku

Na młodoszowickicjh polach, w pobliżu granicy z Bąkowem bije źródełko, zwane Heemße-Barndel (nazwę pozostawiam w oryginale). Ongiś pod przejeżdżającym przez zamarzniętą wodę wielkopańskim wozem miał się tam załamać lód, pogrążając ludzi i konie. W pewne dni na dnie źródełka można dostrzec wóz.

Michałów
Legenda o siodlarzu

Za czasów superintendanta (zwierzchnika duchowieństwa danego rejonu) Barona żył w Michałowie mistrz siodlarski, a żywot wiódł hulaszczy i rozwiązły, a do tego dręczył swą żonę, często ją bijąc. Pewnego razu powiesił się w końcu, nie wiedzieć dlaczego, przez co nie mógł zaznać w grobie spokoju. Powracał zatem pewnymi porami do domu, wyrzucając i bijąc swoją żonę, jak za życia. Gmina, nie mogąc dłużej znieść udręki powszechnie szanowanej żony siodlarza, wniosła u superintenanta o wykopanie go i wygnanie do tzw. księżego stawu. Superintendant wyraził na to zgodę i gdy katowscy pachołkowie, wykopawszy siodłarza załadowali go na wóz i zaprzęgli konia, który nie mógł jednak ruszyć wozu z miejsca. Wtedy zaprzęgli dwa konie, które również nie podołały. W końcu jeden z pachołków zapytał stojącą wokół gromadkę chłopców „któremu matka zrobiła w niedzielę nową koszulę?”. Wtedy konie ruszyły co sił z kopyta - siedzący w siodlarzu bies nie mógł ścierpieć słowa „niedziela” i nie mógł już dłużej powstzymywać wozu. Tak więc przybywszy wkrótce na miejsce, zakopano tam zaraz siodlarza, zaś superintendant wygnał go na styk granic Czeskiej Wsi, Michałowa i Lipowej i tylko w księżym stawie mógł dalej robić, co wola. O wyczynach siodlarza w księżym stawie opowiadano niesamowite historie – miał on tam zbudować ujeżdżalnię, po której jeździł na cielcu o dziewięciu nogach. Każdego, kto znalazł się w obrębie jego mocy usiłował zabić, lub wyprawiał mu różne psoty. Kiedyś we wsi miała żyć niewiasta, która nie chciała wierzyć w te historie i wbrew wszelkim przestrogom poszła po siano na wypas do księżego stawu. Gdy jej kosz był już pełny i miała go zarzucić na plecy, zawołała zuchwale „no, siodłarzu, pomóż mi założyć kosz!”. Wtedy - ku jej wielkiemu przerażeniu - wezwany rzeczywiście się pojawił. Pomógł jej zarzucić kosz na plecy i przerzucił przez głowę, łamiąc jej kark. Na drugi dzień przyniesiono ją martwą do wsi. Innym razem pewien chłop, rąbiąc w księżym stawie drzewo, zaklął. Wtedy w zaroślach rozległ się chichot, zaś chłop, biorąc to za szyderczy śmiech siodlarza, pośpieszył do domu, by opowiedzieć swą przygodę.
Siodlarz zaprzestał swych wyczynów dopiero wtedy, gdy w kościołach okolicznych wiosek zawieszono dzwony, których dźwięk w końcu go przegnał.

Osiek Grodkowski
Osiecki zamek rozbójników

W osieckim lesie stał kiedyś zamek rycerzy rabusiów, który miał później służyć rozbójnikom. O owym zamku rycerzy rabusiów ludzie opowiadają tą oto historię:

Pewnego razu, podczas gdy rozbójnicy byli na jakiejś łupieżczej wyprawie, do zamku zawitał oficer, zastawszy tam tylko leciwą niewiastę. Na zadane przezeń pytanie o miejce, do którego przybył odrzekła, że znalazł się w jaskini rozbójników, z której już nie wyjdzie, gdyż przed wejściem warują złe psy, które wpuszczają każdego, lecz nie wypuszczają już nikogo. By skrócić sobie czas oczekiwania na rozbójników, może pójść do kręgielni. Tak też uczynił i po niedługim czasie powrócili też rozbójnicy. Oficer, usłyszawszy ich, wołał jednym ciągiem „wszyskie dziewięć, wszyskie dziewięć” (kręgli). Herszt zbójów wysłał zaraz dwóch kompanów, by przyprowadzili oficera. Ten jednak stanął mężnie do walki i ich zabił. Powtórzyło się to kilka razy ze wszystkimi zbójami, których herszt bandy po kolei wysyłał. W końcu poszedł sam wywiedzieć się o losie swych kompanów. Oficer odrąbał mu jednak rękę, przez co herszt musiał się poddać. Został on później stracony, a zamek zniszczono.

Rudobrody wymiatacz z osieckiego zamku

W lesie w pobliżu Osieku Grodkowskiego stał kiedyś zamek, po którym pozostały dziś jedynie resztki wału, ułamki cegieł, okruchy wapiennej zaprawy i żelazna szlaka. Legenda głosi, że zamek obrali sobie za kryjówkę rozbójnicy, trudniący się głównie kradzieżą koni. Gdy któraś z ofiar koniokradów szukała swych koni na zamku, nigdy już z niego nie wracała, zabita przez zbójów.

Gdy nadciągnęła wyprawa (wojenna) z Brzegu, zamek ostrzeliwano ze wzgórza pod Czeską Wsią. Wtedy na dach zamku wyszedł stary zbój, zwany rudobrodym wymiataczem i wymiatał kule miotłą.

Gierszowice
Podanie o gierszowickich dzwonach

W czasie wojny trzydziestoletniej mieszkańcy Gierszowic zakopali swe dzwony, by je w ten sposób ocalić w niepewnych czasach. Jednak przez ciągnącą się latami wojnę w końcu o nich zapomniano. Wyrosło nowe pokolenie i gdy nareszcie nastał pokój i zakończył cierpienia lat wojny, nikt już nie pamiętał o zakopanych dzwonach. Pewnego razu gminny pastuch pasł bydło na tzw. Pasterskiej Górze, gdy jeden z wieprzy wygrzebał z ziemi dzwon. Wykopano zatem wszystkie dzwony i wciągnięto na pierwotne miejsce. Stary, wielki dzwon gierszowicki ma bardzo niski ton. Ton ten powiązano z legendą, naśladując słowami „Burg grub, Sau fand! Burg grub, Sau fand!” (Rył na górze świniak i znalazł! Rył na górze świniak i znalazł!).

Gierszowicki dzwon i Wrocławianie

Stary gierszowicki dzwon miał bardzo ładne brzmienie, przez co zapragnął go posiąść Wrocław. Wrocławianie przybyli poń z poszóstnym zaprzęgiem, ale konie nie mogły uciągnąć dzwonu. Wtedy zaprzęgnięto dziesięć koni, ale i te nie mogły go ruszyć z miejsca. Wtedy dzwon pękł, a gierszowicki chłop jednym koniem zaciągnął go do Wrocławia.

Obórki
Skarb w mokradle

Dawno temu, gdy w Brzegu panowali jeszcze Piastowie, w Obórkach, w miejcu największego dziś gospodarstwa stał klasztor. Z miejscem tym wiążą się dlatego liczne legendy. W ogrodzie za domem znajdowało się kiedyś „mokradło” – był to staw, w którym biło źródełko, wypełniając go stale świeżą wodą, używaną do bielenia bielizny. Przodkowie obecnego gospodarza mieli kiedyś ukryć w mokradle swe pieniądze i każdej nocy świecił tam niebieski płomień. Dzisiaj mokradło jest już dawno zasypane i tylko stare kobiety opowiadają historie o ukrytych skarbach.

Kolnica
Kara boża dla kolnickich rycerzy rabusiów

Kolnica była ongiś siedzibą Joanitów. Znajdowały się tam zamek rycerski i kościół. Rycerze polowali i pobierali cła na Odrze oraz na drodze prowadzącej do Ryczyna, w pobliżu Lipek. Wędrowni kupcy znajdowali się pod ich ochroną. Lecz wraz z upadkiem stanu rycerskiego również kolniccy rycerze przedzierzgnęli się w końcu w rycerzy rabusiów. Okoliczni chłopi i ciągnący tędy kupcy jęczeli pod jarzmem hordy rycerzy rabusiów. Gdy ci przebrali jednak miarkę, spadła na nich kara boża. Zamek został wtedy zniszczony, a kościół się zapadł. Do dziś widoczne są ich pozostałości. W miejcu, gdzie stał kościół znajduje się teraz staw, zwany kościelną kałużą. Brzegi stawu stromo opadają i w jasne dni można na jego dnie dostrzec resztki koócioła. Kościelna kałuża nie cieszy się – szczególnie u starszych ludzi – dobrą sławą; dopiero niedawno utonął tam woli zaprzęg.

Różyna – Kopanie - Kolnica
Zabójstwo Franca Szpularza

Mniej więcej w połowie drogi z Kopania do Kolnicy biegnie porośnięty po obu stronach zaroślami rów, zwany „pokrzywim jarem”. Tu , zaraz przy drodze, w pobliżu rozłożystego dębu stoi kamień w kształcie krzyża, przewyższający nieco wysokość człowieka. Z kamieniem tym związana jest następująca legenda:

Wędrowny hadlarz, zwany przez wszystkich Francem Szpularzem został tu napadnięty przez rozbójników, zamordowany i obrabowany z pieniędzy – wszystkiego 6 trójniaków (moneta o nominale 3 groszy). Pochowano go pod dębem, w miejscu, w którym jeszcze dziś widoczny jest spory pagórek, zaś za nagrobek służył mu wspomniany kamień, który kiedyś nosił inskrypcję

„Ist das nicht eine große Not,
Hier schlägt man einen um sechs Dreier tot!“

(Czyż nie wielka to niecnota,
że za marnych sześć trójniaków
mogą zabić chłopa)

Inskrypcja nie zachowała się niestety do dzisiaj, ale historię Franca Szpularza zna w tej okolicy każdy.

Nazbyt śmiała dziewczyna

Gdy pewnego razu kilka młodych prząśniczek wyszło za próg karczmy, zobaczyły stojącego u szopy osiodłanego konia. Jedna z dziewcząt była tak śmiała, że zaraz go dosiadła, a rumak z miejsca ją poniósł. Pozostałe usłyszały jeszcze te oto słowa: „zbytnia śmiałość wynosi dziewczynę”. O zbyt śmiałej dziewczynie nikt już nigdy nie słyszał.

Wronów
Podanie o przesmyku trębacza

Powyższą nazwą określa się przesmyk na Nysie, w pobliżu Wronowa. Związane jest z nim następujące podanie: Pewnej wiosny w czasie wojny trzydziestoletniej cesarski trębacz, podążając do znanej jako miasto muzykantów Skorogoszczy został tam zaskoczony przez spływającą rzeką krę i powódź. Nikt nie mógł mu przyjść z pomocą i w końcu pochłonęły go otmęty. Każdego roku w ową wiosenną noc słychać pono trąbkę dzielnego wojaka – topielca.

Śmiechowice - Mąkoszyce
Podanie o wzgórzu młodopanieńskim

W pobliżu Mąkoszyc, w kierunku Śmiechowic, leży porośnięte gęstymi zaroślami i starymi sosnami wzniesienie, nazywane wzgórzem młodopanieńskim. U jego podnóża biegnie piaszczysta leśna droga, łącząca obie wioski. Ową drogę nazywano wcześniej drogą młodopanieńską, gdyż każda młoda para musiała tędy przejeżdżać w drodze ze Śmiechowic do mąkoszyckiego kościoła. Ze wzgórzem łączy się też następujące podanie:
Kiedyś przejeżdżający tamtędy orszak ślubny został otoczony przez mężczyzn w wielkich kapeluszach i długich płaszczach, którzy wyszli nagle z ukrycia. Porwali oni panną młodą, lecz nic nie uczynili ani panu młodemu, ani nikomu z gości. Panny młodej szukano bardzo długo, lecz pozostała już na zawsze zaginiona. To właśnie temu wydarzeniu wzgórze zawdzięcza swą nazwę. Na pamiątkę porwania panny młodej okoliczne dzieci jeszcze dziś sładają na górce wiązanki kwiatów, wierząc, że pomoże im ona znaleźć dużo jagód.

Borucice
Legendy o błędnym kamieniu

Na południe od Borucic znajduje się wielki błędny kamień (niemiecka nazwa „Boberstein”) o kształcie przypominającym trumnę. Choć tkwi on do połowy w ziemi, to jednak osiąga jeszcze wysokość ponad 1,5 m. W roku 1910 połowę kamienia odstrzelono i użyto do budowy kolei. Z kamieniem wiążą się liczne legendy, co nie dziwi, zważywszy jego wielkość i osobliwy kształt.

Jedna z owych legend opowiada, jak zdradzona miłość potrafi wzbudzić współczucie nawet w kamieniach. Pewną dziewczynę porzucił kiedyś narzeczony. Błądząc w swym bólu bez celu dotarła w końcu do kamienia. Płakała tam łzami tak gorzkimi, że aż krwawymi. Łzy te wsiąkły w kamień sprawiając, że jeszcze dziś wypływa zeń krew, gdy go uderzyć.
Według innego podania pochowani są tu dwaj rosyjscy żołnierze z okresu wojen napoleońskich. W celu zobrazowania wielkości i ciężaru kamienia opowiadana jest również historia, że kiedyś chciano go z jakichś powodów podnieść. Gdy po długich przygotowaniach zdołano tego wreszcie z wielkim trudem dokonać, na jednego z robotników padł cień kamienia, zabijając go na śmierć.

Wójcice
O wójcickim kłusowniku

Między Borucicami i Wójcicami przebiega droga wiodąca poprzez prastary las. Na jednej ze stojących u niej sosen umocowany jest prosty krzyż. Wypalona na nim zaś liczba podaje rok, w którym w tym miejscu rozegrała się tragedia. Było to w roku 1888. W lesie grasował wtedy kłusownik, który był co prawda wszystkim znany, ale nikt z okolicznych nie śmiał go wydać – po części z obawy przed zemstą, zaś po części z nienawiści do leśniczego. Zieloni – jak zwał ich lud – szukali go więc na próżno i nawet gdy się im wydawało, że wpadnie zaraz w ich ręce, to zawsze im jednak umykał. W końcu w miejscu, gdzie jest teraz krzyż, doszło do spotkania między leśniczym Jungiem a kłusownikiem. Między zawziętymi wrogami wywiązała się walka na śmierć i życie. Jung , będąc szybszym i silniejszym zadał kłusownikowi ranę, która okazała się śmiertelna. Na łożu śmierci kłusownik zaklinał swych krewnych, by go pomścili. I rzeczywiście – leśniczy, uniewinniony przes sąd, został raniony strzałymi oddanymi z ukrycia. Rodzina zastrzelonego (kłusownika) umieściła zaś na rosnącym w tym miejscu drzewie krzyż, który jeszcze teraz w dniu śmierci kłusownika przybrany jest leśnymi kwiatami.

Przypisy: Przytoczoną tu historię trudno zakwalifikować jako legendę. Ze względu na swą „świeżość” nosi jeszcze wyaźne znamię prawdy. Jednakże już teraz uwidaczniają się cechy zapowiadające tworzenie legendy – przemilczenie nazwiska kłusownika, tajemnicze strzały itd. Z tego też względu ta powstająca jeszcze legenda została włączona do niniejszego zbioru.

Błota
Podanie o szubienicznym stawie

Przy drodze z Szydłowic do Błot znajduje się okrągły staw, otoczony wysokimi drzewami i zaroślami oraz szumliwą trzciną. Ludzie opowiadają, że w zamierzchłej przeszłości w miejscu, gdzie dziś jest staw, stała szubienica. Służąc jurysdykcji panów na Ryczynie, dopomogła niejednemu złoczyńcy w otrzymaniu zasłużonej zapłaty. Ongiś córka ryczyńskiego kasztelana ofiarowała swe uczucie synowi prostego chłopa, który najczulej je odwzajemniał. Kasztelan, dowiedziawszy się o tym, rozgniewany na rzekomego uwodziciela swej córki, kazał go pojmać i skazał na śmierć na szubienicy. Wyrok na niewinnym wykonano i zgodnie ze zwyczajem musiał on wisieć jeden dzień i jedną noc. Gdy w dzień po straceniu ludzie wychodzili do pracy w polu, dostrzegli ze zdziwieniem, że szubienica zniknęła, a w jej miejscu znajdował się głęboki dół, powoli wepełniający się wodą. Ducha niewinnie powieszonego miano wietrznymi nocami często widywać w miejscu kaźni.

Lednica
Zatopiona kareta

W okolicy Błot opowiada się, że na Lednicy miał kiedyś siedzieć pan zły a surowy, srodze uciskający swych ludzi. Pewnego razu w napadzie szału rozkazał swemu woźnicy, który - w przeciwieństwie do pana - był człowiekiem pobożnym i bogobojnym, zaprzęgać do karety i ruszać w drogę przez noc i mgłę. Gdy kareta dorarła do miejsca, gdzie jeszcze dziś odgałęzia się stara droga do Szydłowic, pobożny woźnica zapytał z należnym respektem „panie, w którą stronę mam jechać?”, na co pan pogardliwie odrzekł „jedź, dokąd chcesz, nawet i do diabła”. Woźnica zawołał tylko „więc w imię boże”, popędził konie i pognał w mroczną i mglistą noc. Gdy popuścił wodzy, konie zboczywszy z drogi wpadły do pobliskiego stawu. Wtedy woźnica jeszcze raz strzelił z bata i szczęśliwie je wyprowadził. Lecz kiedy oglądnął się za swym panem, z przerażeniem stwierdził, że z wody wyjechała tylko przednia część karety, podczas gdy reszta pogrążyła się tam na zawsze razem z panem. Nigdy ich już nie odnaleziono. Od tego czasu staw nosi nazwę stawu karety.

Bystrzyca Oławska – Lipki - Szydłowice
Zatopiona kaplica

Ongiś przez las odrzański wiodła droga z Wrocławia do Ryczyna. Przy owej drodze, w pobliżu grodu stała kaplica, która teraz zupełnie już znikła z powierzchni ziemi. W miejscu tym znajduje się dziś głęboki staw. Ludzie opowiadają, że kaplica pogrążyła się w stawie. Pewnego razu rybacy zarzucili tam sieć, by zbadać zarybienie, lecz nie mogli jej już wyciągnąć. Pomyśleli, że sieć zaplątała się pewnie w jakichś zatopionych gałęziach i jeden z nich zaklął ze złości. W tej samej chwili usłyszeli bicie dzwonów i sieć była wolna. Po wyciągnięciu z wody zobaczyli, że dzwon wyrwał w niej dziurę. Byli tym bardzo strapieni i żałowali bezmyślności towarzysza sądząc, że gdyby – miast przeklinać – zmówił pacierz, zebraliby obfity połów.

Przypisy: Inna wersja tej legendy mówi, że jeden dzwon z ryczyńskiego kościoła miał trafić do Lipek, zaś drugi zatonąć w Oderce (wyjaśnienie w następnym podaniu), gdzie można go usłyszeć w „dźwięcznej wodzie”. Wedle zapisu historycznego wieś Ryczyn wraz z kościołem zostały zniszczone w roku 1474, prawdopodobnie przez pożar, który spowodować mogli Polacy i Czesi – walcząc wówczas wspólnie przeciw broniącemu się we Wrocławiu królowi węgierskiemu Maciejowi Korwinowi ich wojska ciągnęły przez nasze okolice. Dzwony spadły w czasie pożaru i jeden z nich miał trafić do Lipek. Ponieważ jednak inskrypcje na dzwonach znajdujących się tam teraz dotyczą jedynie tej miejscowości, dzwon musiał zostać później przetopiony. Drugi z dzwonów miał w czasie transportu do Bystrzycy Oławskiej zatonąć w Oderce,nieopodal wału, co dało początek legendzie.

Piastowski dąb na „kamiennej polanie stołowej”

Około 8 minut drogi na północ od Ryczyna, na zachód od mostu na Oderce, znajduje się wielka leśna polana, na której do połowy XIX. w. stał olbrzymi dąb, zwany piastowskim. Wokół dębu stały kamienne stoły, przez co polana do dziś nazywana jest „kamienną polaną stołową”. Na owej polanie odbywały się przed bez mała tysiącleciem i później, gdy Ryczynem władali kasztelani (w wieku XII. i XIII.), wiece ludowe i rozprawy sądowe. Później, gdy w Brzegu panowali piastowscy książęta, las ryczyński należał do ich ulubionych terenów łowieckich. Co roku w lecie pod dębem wyprawiano wielkie święto łowieckie. Cech rybaków był obowiązany do przywiezienia książecej pary i jej gości w to miejsce łodziami (Zanim usypano wał odrzański, boczna odnoga Odry – Oderka - odgałęziała się w pobliżu Ryczyna i kamiennej polany na północ – aż do Smortawy pod Bystrzycą Oławską. Oderka istnieje do dziś między Odrą i wałem, za wałem jest co prawda zasypana, lecz w dalszym ciągu „czytelna” w postaci bagnisk.). Po zakończeniu łowów na łące wyprawiano ucztę wśród dęcia w rogi myśliwskie. Ludzie opowiadają, że za każdym razem, kiedy miał umrzeć książę, usychała gałąź dębu.

Pogrzeb samobójcy

W zamierzchłej przeszłości, gdy chłopi pozostawali jeszcze w poddaństwie, w pobliżu bystrzyckiego młynu stał dwór, z którym wiąże się następująca legenda:

Pewnego niedzielnego ranka pan znalazł swego najwierniejszego parobka powieszonego pod dachem. Ponieważ ludzie bali się opętanego przez złe moce trupa samobójcy, na pogrzeb musiał zostać sprowadzony brzeski kat. Zwłoki załadowano na wóz i miano wywieźć na znajdujący się w lesie cmentarz, na którym chowano uwięzionych. Woźnica popędził konie, które jednak mimo największego wysiłku nie mogły ruszyć wozu z miejsca. Żałobnicy byli przekonani, że razem z trupem samobójcy na wóz wsiadły złe moce, przez co konie nie mogą go uciągnąć. Teraz kat musiał odczynić urok i wyprosić nieproszonych gości. Gdy kat wymamrotał po polsku zaklęcie, konie pociągnęły wóz z wielką łatwością.

Stary Górnik (powiat Oława)
Niemy staw żabi

Matka Barwischen, goniec ze Starego Górnika, opowiedziała nadawcy – emerytowanemu nauczycielowi o nazwisku Schicha – następujące podanie:

„W młodości byłam przez trzy lata służącą u młynarza w Kopalinie (koło Nowego Dworu, w pobliżu cynobrowego stawu). Młyński staw zasiedlały niezliczone żaby, które jednak nigdy nie kumkały. Niech mi pan wierzy, profesorze, w ciągu całych trzech lat nie słyszałam, by choć raz wydały jakiś dźwięk. Wcześniej pracował w młynie niezwykły czeladnik, który potrafił pono czynić uroki. Gdy chciał się kiedyś wyspać po ciężkiej robocie, przeszkadzało mu kumkanie żab. Będąc tym rozzłoszczony rozkazał żabom zamilknąć, rzucając na staw bluźniercze zaklęcie. Od tego dnia żaby pozostły nieme, ale i ludzie zaczęli omijać młyn. Coraz mniej chłopów przywoziło ziarno do zmielenia i młynarz w końcu zbiedniał. Nie poszczęściło się i jego następcom, przez co młyn opustoszał i popadł w ruinę. Przed kilkoma laty przebudowano go na cele mieszkalne. Czy teraz żaby zaczęły kumkać, trudno mi powiedzieć.”

Strzelin
Założenie miasta Strzelin

Młoda księżniczka znalazła się w czasie łowów na górze (o niemieckiej nazwie Marienberg – góra Mariacka). Skąd roztaczał się widok na całą okolicę: mając przed sobą dolinę rzeczki Oławy, zaś za sobą wzgórza, zwane dziś strzelińskimi, szeroko otwarła oczy i podniosła wzrok na piękno rozległego bożego świata. Nagle pochwyciła łuk i wystrzeliła strzałę w kierunku rzeczki Oławy ślubując, że w miejscu, w którym spadnie strzała, wybuduje klasztor. Swego ślubu dotrzymała. Strzała spadła w miejscu, gdzie dziś ponad zabudowę wznosi się wieża kościoła katolickiego. Tu księżniczka zbudowała klasztor, a wokół niego stopniowo powstawały dalsze domy.

Skąd pochodzi nazwa Jeziora Królewskiego pod Strzelinem

Przed wieloma, wieloma laty, gdy nie istniał jeszcze Strzelin, do brzegów jeziora, zwanego dziś Królewskim, zbliżał się wspaniały pojazd, ciągniony przez dwa rumaki, których uprząż wykonana była ze szczerego złota i srebra. Na koźle zasiadała sztywna i niema postać woźnicy, lecz poprzez szyby karocy dostrzec można było piękny obraz – na miękich poduszkach siedziała spowita uściskiem młoda królewska para. Z ich oczu wyzierała miłość i zatopieni w swym szczęściu nie baczyli zanadto na to, co działo się na zewnątrz, gdzie pod osłoną ciemności zakradła się zgraja gotowych na wszystko zbójów, sposobiących się do napadu i obrabowania królewskiej pary. Jeden z opryszków wskoczył na kozioł, by osadzić konie, ale te – spłoszone hałasem napadu – poniosły w stronę jeziora i woźnica nie mógł już nad nimi zapanować. Ukochana jeszcze silniej przytuliła się do ukochanego, lecz już nadchodziło nieszczęście. Rozszalałe rumaki nie zatrzymały się przed wodą. Jeszcze jeden przeszywający krzyk i otmęty na zawsze pochłonęły swe ofiary, a bezimienne dotąd jezioro otrzymało swą nazwę.

C.d.n.

Brzeski - 2008-02-24, 17:33

Drobne uwagi.

Zaginiona wieś
Wieś Wischau leżała między Kolnicą, Jutrzyną, Bąkowem a Gnojną. (Nie wiem skąd to Białogórze, chyba błąd w tłumaczeniu.) A legenda była oparta na prawdzie, dom o nazwie Wuetchehauser jest nawet na starych mapach.

Zabójstwo Franca Szpularza
Kamień istnieje do dziś, jest to krzyż pokutny, a znajduje się między Kopaniem a Wronowem. Dokładniej między Kopaniem a Zawadnem. (Autor tłumaczenia najwyraźniej pomylił Lichtenberg - Kolnicę z Lichten - Zawadno)

Cdn

tadjurek - 2008-02-24, 22:01

Parę uzupełnień o krzyżu pokutnym, którego dotyczy legenda o Franzu Spille - Szpularzu(można go też przedstawiać jako Franka Wrzeciono). W materiałach dotyczących krzyży pokutnych przypisywany jest ten krzyż wsi Zawadno, leżącej pomiędzy Kopaniem a Wronowem. Należy do grupy krzyży trudno dostępnych i z tego powodu rzadko odwiedzanych przez turystów, a zarazem jest jednym z najdalej na wschód wysuniętych krzyży pokutnych i wytycza granicę zwartego zasięgu ich występowania. Jest typu łacińskiego, ma wymiary: 179 cm wysokość, 63 cm rozpiętość ramion, 15 cm grubość; wykonany jest z granitu, ma lekko uszkodzone oba ramiona i nie ma już dzisiaj czytelnych rysów i napisów.
W obecnym powiecie brzeskim mamy jeszcze trochę krzyży pokutnych, że wymienię te w Lewinie Brzeskim, w Małujowicach, Kolnicy, Wierzbniku i Wojsławiu.

Dziedzic_Pruski - 2008-02-25, 20:06

Serdecznie dziękuję za poczynione uwagi. Do tłumaczenia rzeczywiście zakradły się błędy, które niniejszym koryguję.

Brzeski napisał/a:
Nie wiem skąd to Białogórze, chyba błąd w tłumaczeniu.


Chodzi oczywiście o Kolnicę (Lichtenberg), Białogórze to miejscowość w powiecie Lubań Śląski, nosząca wcześniej tą samą niemiecką nazwę.

Brzeski napisał/a:
(Autor tłumaczenia najwyraźniej pomylił Lichtenberg - Kolnicę z Lichten - Zawadno).


Tak jest!

Errata

W podaniu „Zaginiona wioska” powinno być:

W miejscu, w którym stykają się granice Bąkowa, Jutrzyny i Kolnicy miała się kiedyś znajdować wioska o (niemieckiej) nazwie Wischau, która prawdopodobnie zniknęła w okresie wojny trzydziestoletniej.

oraz

Swego czasu miała się pono ostać tylko jedna chata, zaś z mieszkańców dwoje dzieci, które mieszkały tam aż do chwili, gdy skończyła się żywność. Miały wtedy opuścić chatę i jedno skierować się w stronę Jutrzyny, a drugie w stronę Kolnicy.

W podaniu „Kolnica - kara boża dla kolnickich rycerzy rabusiów” błędnie podałem nazwę miejscowości. Powinno być:

Zawadno - kara boża dla zawadnowskich rycerzy rabusiów

oraz

Zawadno było ongiś siedzibą Joanitów. Znajdowały się tam zamek rycerski i kościół.

W podaniu „Różyna – Kopanie – Kolnica; Zabójstwo Franca Szpularza” błędnie podałem nazwę miejscowości. Powinno być:

Różyna – Kopanie – Zawadno
Zabójstwo Franca Szpularza

oraz

Mniej więcej w połowie drogi z Kopania do Zawadna biegnie porośnięty po obu stronach zaroślami rów, zwany „pokrzywim jarem”.

Brzeski - 2008-02-26, 16:46

Kto jest modem w tym dziale? Trzeba by jakoś umożliwić Dziedzicowi robienie korekty! Ja też bym już usunął swoje komentarze skoro już nieaktualne.

Mam jeszcze jedną uwagę do tłumaczenia historii zamczyska joannitów z Zawadna. "Kościelna kałuża" co pewnie przełożyłeś dosłownie chyba powinno się inaczej tłumaczyć. Określenie to dotyczy starorzecza Nysy, które faktycznie wygląda jak fragment koryta rzeki, głębokie, wąskie, o stromych brzegach. Nie wiem jak w niemieckim, ale po polsku to na pewno nie kałuża i nie staw.

I tak w ogóle, to przydałoby się wymyślić kilka polskich nazw na kilka obiektów w okolicy,
które znane są tylko w niemieckich wersjach. :-)
Swoją drogą starorzecze istnieje do dziś i całkiem realne, że Nysa pochłonęła rycerzy rabusiów ;-)

P.S. Wysłałem PW, doszło?

Dziedzic_Pruski - 2008-02-26, 19:26

W oryginale Kirchlache - die Lache to właśnie kałuża i to do tego raczej nie za głęboka, w grę wchodziłoby jeszcze określenie sadzawka; lub bajoro - wszystko terminy niezbyt pochlebne. By uniknąć wszelkich wątpliwości będę od tej pory podawał w nawiasach lokalne nazwy niemieckie, a na zakończenie opracuję jeszcze ich zestawienie. Temat nazewnictwa jest interesujący. Na marginesie pragnąłbym napomknąć, że w oryginale w nazwach wielu zbiorników wodnych występuje słowo das Loch/ dół, dziura (n.p. Galgenloch - Staw Szubieniczny), funkcjonujące również w języku polskim w odniesieniu do przepastnych podziemi, zaś w kontekście powiatu brzeskiego także do zbiornika wodnego - Babiego Lochu. Nie wiem jednak, czy jest to nazwa oficjalna, czy raczej zwyczajowa i skąd się wzięła. Być może należałoby podjąć ten wątek w tworzeniu nazewnictwa polskiego, o ile takie jeszcze nie istnieje.

P.S.

Dziękuję bardzo za wiadomość, na którą już odpowiedziałem.

Dziedzic_Pruski - 2008-03-02, 14:46
Temat postu: Paul Fräger "Legendy miasta i powiatu Brzeg"
III. O duchach i strachach

Kaszany dziadek (2. wersja)

Podanie o kaszanym dziadku opowiadane jest jeszcze w wersji odmiennej od przytoczonej uprzednio. Dom Uckoscha w Rynku należał przed około 40 laty do karczmarza o nazwisku Klebert. Jeszcze dziś widoczne jest godło gospody – dwa gołębie - oraz nazwisko dawnego właściciela. Klebert był wątłej postury i nazywano go powszechnie „kaszanym dziadkiem”, gdyż w każdy Wielki Czwartek rozdawał kaszę z prosa biednym chórzystom. Brzeżanie bardzo się temu dziwili, jako że właściciel gospody „pod dwoma gołębiami” był znanym skąpcem. Jednak pewnego razu, gdy w Wielki Czwartek chłopcy z chóru znów zgromadzili się przed jego drzwiami, Klebert wyszedł za próg i przegonił ich z wielkim krzykiem. Już wkrótce miał za to zostać ukarany. Następnej nocy w godzinę duchów gwałtownie otworzyły się drzwi i właściciel kamienicy, ubrany w jakieś narzucone na siebie na prędce rzeczy, wybiegł na rynek, wpadając prosto w ramiona nocnego stóża, który potrzebował bez mała godziny, by skłonić go do powrotu do domu. Gdy następnego dnia stróż przyszedł do Kleberta na wódkę, gospodarz opowiedział mu, że poprzedniej nocy straszyło, gdyż nie nakarmił chórzystów. „Położyłem się do łóżka już koło dziesątej, ale dopiero późno zasnąłem. Zbudził mnie jakiś głuchy pomruk, nasilający się przez głośne bicie dzwonu zegaru na wieży. Nie jestem co prawda zbyt strachliwy, ale od tego, co zobaczyłem, włosy stanęły mi dęba. Wokół mego łóżka, stojącego nie – jak zwykle – pod ścianą, lecz na środku izby, wirowały krzesła, stół i szafa, a jakiś chrapliwy głos wołał: „dlaczego nie nakarmiłeś dzieci?”. Najpierw myślałem, że to sen, ale niebawem miałem się przekonać, że tak nie było. W wielkim strachu próbowałem się skryć pod pierzyną, ale wtedy coś na mnie usiadło, a ja nie śmiałem się odkryć. Tak przetrzymałem w największym przerażeniu z kwadrans, gdy poczułem, jak pod pierzyną przesuwała się jakaś lodowata dłoń. Wyskoczyłem z łóżka i założywszy spodnie i pończochy wybiegłem na ulicę. Słyszałem jeszcze, że za mną coś stacza się po schodach”. Od tego dnia w każdy Wielki Czwartek dzieci dostawały swą kaszę i nigdy w tym domu już nie straszyło.

Strachy w brzeskim młynie

Brzeski młyn zbudowano w latach 50-tych XIX. wieku. Drewniana budowla nie górowała – jak dziś – nad dachami sąsiednich budynków, lecz od strony miasta była zasłonięta przez potężną, wspartą na przyporach bryłę klasztoru – dzisiejszy stary arsenał (czyli kościół minorytów). Pewien stary młynarz opowiadał kiedyś to oto zdarzenie:

„Było to na wiosnę roku (18)55, gdy pewnego dnia koło 4 nad ranem nagle zbudziło mnie docierające z ulicy do mojego spokojnego pokoiku głuche trąbienie, łoskot wozów i skrzekliwe ludzkie głosy. Ubrawszy się na prędce wybiegłem na ulicę. Tam dowiedziałem się, że pali się młyn. Już z daleka widziałem mrowie ludzi, zbierających się przed płonącym budynkiem. Wszyscy w wielkim podnieceniu pokazywali na okno na pierwszym piętrze. Już nigdy nie zapomnę tego, co wtedy zobaczyłem. Na parapecie siedziało - kuląc się - kilkoro, małych dzieci, które bezskutecznie usiłowały uratować się z ognia przez okno, które było zakratowane. W nadziei na znalezienie ratunku dzieci to próbowały wspinać się po kracie, to znów trwożliwie kuliły się w rogu okna. Straż ogniowa również próbowała je ratować, ale schody były już spalone, a kraty zbyt solidne i zbyt mocno osadzone. Tak dzieci w końcu spłonęły żywcem na oczach tłumu i pozostały po nich tylko zwęglone zwłoki. Wzburzenie tłumu zwróciło się przeciw ich matce, która miast dzieci, ratowała pieniądze. Opowiadano, że gdy umarła, jej duch miał się błąkać po młynie w poszukiwaniu dzieci, których śmierci zawiniła. Gdy harcowały i popiskiwały tam szczury i myszy, robotnicy młynarscy mówili, że znów straszy biała dama. Sam nie wierzyłem w te historie, nawet gdy jeden z robotników zapewniał mnie, że nie tylko słyszał, lecz nawet widział ducha. Miało to być koło pierwszej w nocy, gdy koło jego stróżówki przeszła biała postać, ze wzrokiem wbitym w ziemię, mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Tak oto owa niewiasta dalej była wśród ludzi jako widziadło. W roku (18)88 młyn spłonął ponownie, czym oczywiście obwiniano białą damę. Przy budowie nowego młyna natrafiono na masowy grób, pochodzący jeszcze z czasów oblężenia Brzegu przez Szwedów. Dopiero, gdy znalezione tam kości pochowano na starym cmentarzu, z młyna zniknęła też biała dama.

Duch z ulicy Pawłowskiej (Dzierżonia)

Złe duchy nie pozostawiały też w spokoju pewnego poczciwego stolarza z ulicy Pawłowskiej (Dzierżonia). Mimo wszelkich przekleństw i złorzeczeń jego narzędzia były każdego ranka pogrzebane pod kupą drewna i wiórów. Wtedy pewien doświadczony człowiek poradził umęczonemu stolarzowi, by w swym warsztacie stale trzymal gotową trumnę z otwartym wiekiem. Stolarz tak zrobił i strachy od razu ustały.

Strachy w kamienicy szewców (Brzeg)

Przy ulicy Małujowickiej (Staromiejskiej) stoi kamienica szewców, którą od samego początku zamieszkują. Pokój tego domu zakłócały dawniej duchy. Na zamkniętym na cztery spusty poddaszu stało nieużywane lóżko. Każdego ranka na podłodze leżała zwleczona pierzyna. Pewnego razu szewski czeladnik chciał poznać tego przyczynę. Następnego ranka pojawił się przy porannej kawie cały połamany i w takim nastroju, jakby wstał z łóżka lewą nogą. Nie wspomniał jednak ni słowem o swych przeżyciach.

Niezwykłe podziemne przejście (Brzeg)

Z brzeskiej wieży ratuszowej miało prowadzić podziemne przejście na kraj miasta. Owym mrocznym przejściem stary proboszcz kościoła św. Jadwigi prowadził kiedyś młode dziewczęta. Nagle przed ich oczami pojawiła się jasno oświetlona komnata, zdająca się być częścią zaczarowanego, podziemnego zamku. Komnata znikła jednak równie nagle, jak nagle się pojawiła. Zwabione tym zjawiskiem dziewczęta chciały wejść do środka, lecz było to niemożliwe, gdyż drogę zagrodziło im jaskrawe światło, które nagle się pojawiło, zmuszając je do zawrócenia.

Szykowna frela w ogrodzie Abrahama

Dawniej na skraju ogrodu Abrahama stał dziś już dawno ścięty dąb. Koło północy nikt nie śmiał tamtędy przechodzić. O jedenastej z ciernistych zarośli powstawała biała dama, którą ludzie nazwali „szykowną frelą” (Schickefreele). Zająwszy miejsce w koronie dębu rozpościerała robioną na drutach pończochę i brała się do pracy. Kłębek wełny leżał na ziemi i biada temu, kto śmiałby go dotknąć. Wraz z wybiciem dwunastej zjawa znikała, nie pozostawiając najmniejszego śladu swej bytności.

Podania o błędnych ognikach w najbliższych okolicach Brzegu

Często zdarzalo się, że błędne ogniki, tańczące na łąkach nieopodal żydowskiego cmentarza, sprowadzały nieświadomych wędrowców do pobliskiego Potoku Kościelnego. Taką przygodę przeżył pewien mistrz bednarski, gdy kiedyś wraz ze swymi uczniami zbierał trzcinę w ogrodzie Abrahama. W drogę powrotną wyruszyli już przy świetle księżyca, lecz zdradliwe ogniki sprowadzały zmęczonych z właściwej drogi. Zanim mistrz odnalazł w końcu zgubioną drogę, już dwa razy zatoczył koło. Innym razem pewien koszykarz zbierał w tym samym miejscu wiklinę na swe kosze. Nagle pojawiła się tuż przy nim postać, która oznajmiła mu osobliwym głosem: „w następną niedzielę nie będziesz już żyć!”. Koszykarz miał rzeczywiście umrzeć po ośmiu dniach.

Strachy w zaułku kuźniczym (Łukowice Brzeskie)

Powyżej świątynki przy śluzie (niem. Schleusentempel - por. Podanie „Skarb w świątynce przy śluzie”) potoki Przyleski (niem. Konradswaldauer Bach) i Pępicki (niem. Kleiner Bach) łączą się w Potok Psarski lub Łukowicki (niem. Hünernbach lub Laugwitzer Bach). Oba potoki opływają bagnisty i porośnięty krzakami teren, który miejscowi nazywają „zaułkiem kuźniczym” (niem. Schmiedewinkel). Nazwę tą tłumaczy ta oto legenda: Wchodząc dawniej na ten teren, nalażało być przygotowanym na to, że złośliwe i niewidzialne duchy mogą godzinami wodzić człowieka za nos. Po długim błądzeniu można było usłyszeć szczęk łańcuchów i uderzenia młota, co pozwalało w końcu mieć nadzieję, że w pobliżu są jacyś ludzie. Idąc za tymi odgłosami błądzący zostawał jednak ponownie wystrychnięty na dudka. Każdy, kto zdołał ostatecznie opuścić ten nawiedzony skrawek ziemi poprzysięgał sobie, że przenigdy tam nie powróci. Ze względu na „działalność” duchów, teren ten nazywano „zaułkiem kuźniczym”.

Przypisy: W rzeczywistości określenie „zaułek kuźniczy” tłumaczyć można tym, że wiejski kowal od zawsze posiadał tam ziemię.

Strachy w czworakach (Łukowice Brzeskie)

Dziewka służebna księdza przed wieloma laty strasznie się pokłóciła ze swym panem. Gdy ten umarł, jego duch mścił się na dziewczynie, wyprawijąc jej różne psoty. Gdy przechodziła jesienią przez spichrz, ze wszystkich stron biły w nią buraki i mogła się tylko ratować uieczką. Również i w swej izbie nie mogła zaznać spokoju. Gdy nadchodziła północ, w ścianie rozlegał się osobliwy syk i pukanie. W garnkach coś tak brzęczało, jakby uwięziony był w nich cały rój much. Jeszcze dziś ma w tym pomieszczeniu straszyć. Opowiadająca tą historię miała sama słyszeć owe odgłosy. Obecny najemca mieszkania twierdzi, że również często je słyszy, lecz nigdy o tym nie mówi.

Legenda o powracającej niebodze (Jankowice Wielkie)

Właściciel największego gospodarstwa w Jankowicach Wielkich miał córkę, która ze zgryzoty z powodu niewierności ukochanego odebrała sobie życie, wieszając się w stodole. Gdy sługa kościelny miał dzwonić na podzwonne, wieża zaczęła się chybotać. Przerażony dzwonnik uciekł z wieży sądząc, że to nieszczęście jest karą za to, że dzwonił samobójczyni. Teraz nikt nie chciał zanieść niebogi do grobu i do pogrzebu trzeba było sprowadzić kata z najbliższego miasta. Od tej pory w zagrodzie straszyło. Nieboga ukazywała się ludziom pod różnymi postaciami, zaś najbardziej nawiedzanymi miejscami były spichlerz i stodoła. Gdy ktoś znalazł się tam w ciemnościach, nieboga ukazywała mu się w nadludzkiej wielkości, spowita w białe szaty. Klaszcząc w ręce zbliżała się do intruza. Inni słyszeli też pono jej upiorny śmiech. Imano się różnych sposobów, by poskromić ducha, który wciąż powracał. Pewnego razu odważny parobek przystąpił do zjawy, by ją złapać, ale ta wymknęła mu się i trzepotała w stodole jako biały gołąb. Wtedy parobek zapytał ją, czego właściwie chce. Duch odpowiedział: „możecie mnie wyzwolić tylko wtedy, jeżeli pochowacie moje zwłoki w miejscu, gdzie stykają się ze sobą trzy granice”. Tak też postąpiono i odtąd nie straszyło już w zagrodzie, lecz przy brodzie (niem. Furt) – małym zagajniku w pobliżu trzech granic. W pobliżu przebiega też droga wiodąca do sąsiedniej miejscowości. Gdy nocą przejeżdżał tam wóz lub jeździec, droga była stale zagrodzona – leżały tam gałęzie lub ciernie, albo stał wielki, jednooki pies.

Legenda o cielęcym lasku (Jankowice Wielkie - Wierzbnik)

Między Jankowicami Wielkimi i Wierzbnikiem leży cielęcy lasek (niem. Kälberbusch), rozcięty przez drogę na dwie części. O pochodzeniu nazwy lasku mówi ta oto legenda: Przechodząc lub przejeżdżając dawnymi czasy prze lasek, można było niekiedy napotkać dwa cielce, przechodzące przez drogę. Wtedy trzeba się było zatrzymać i poczekać, nim znikną po drugiej stronie. Jeden odważny przechodzień pobiegł raz za nimi i jednego zabił. Gdy przyszedł tam następnego ranka, by zobaczyć swą zdobycz, nie znalazł tam jednak cielca, lecz tylko skorupy garnka.

Strachy we franckowym gospodarstwie (Czeska Wieś)

W gospodarstwie Franzkego, resztówce w Czeskiej Wsi, miało już straszyć, gdy było ono jeszcze bogate i kwitnące. Nocny stróż i nocni włóczędzy od dwunastej do pierwszej w nocy wystrzegali się tego miejsca jak ognia. Miało tam straszyć co noc i stróż nie ważył się nawet korzystać ze swej stróżówki, woląc stać na dworze w wiatr, deszcz, śnieg i niepogodę. O północy we franckowej zagrodzie pojawiał się czerwony wół, napawając wszystkich mieszkańców trwogą. Gdy wół znikał, to na stojących w stajni koniach coś tak jeździło, że całe ociekały później potem i tak przebierały kopytami, że aż się sypały skry. Śpiący tam parobkowie chowali się pod pierzynami i zatykali sobie uszy, by nie widzieć i nie słyszeć tego piekielnego straszenia. Skutkiem tych tajemniczych zjawisk nikt nie chciał tam pracować i gospodarz – chcąc nie chcąc - poczuł się zmuszony wykryć ich przyczynę. Uczynił co prawda wiele, by w gospodarstwie już więcej nie straszyło, ale wszelki trud poszedł na marne, aż w końcu przyprowadzono niedźwiedzia, w którym pokładano nadzieję, że nareszcie położy kres nieszczęściu. Niedźwiedzia zamknięto w stajni. W ciągu nocy wyrył w klepisku głęboką na kilka metrów norę, wydobywając na powierzchnię ludzkie szkielety. Przyczynę strachów można więc było przypisać duchom zmarłych, nie mogących zaznać spokoju, leżąc w niepoświęconej ziemi. Wśród kości znaleziono też broń, co pozwoliło przyjąć, że pochodzą z okresu wojen napoleońskich. Gdy kości pochowano na cmentarzu, wszelkie strachy we franckowym gospodarstwie ustały.


Legenda o Kościelnym Kamieniu (Czeska Wieś)

Po wschodniej stronie muru koócielnego w Czeskiej Wsi leży wielki kamień, zwany kamieniem kościelnym (niem. Kurchsteen). W pewne noce o północy wokół kamienia ma chodzić locha w dwunastoma prosiętami. Kto napotka świnię, podążając o tej porze do domu, może się spodziewać, że już wkrótce uśmiechnie się doń szczęście.
Po południowej stronie muru stoi dom gminny, w którym mieszkał niegdyś niejaki Lommel. Pewnej nocy, słysząc hałasy, dobiegające po północy z cmentarza, ubrał się i wyszedł, by zobaczyć, co się tam dzieje. Gdy otworzył furtkę w murze, wybiegła z niej potężna świnia i wpadając mu wprost między nogi, poniosła go spory kawałek. Zupełnie wyczerpanego i pół żywego ze strachu odnalazł w końcu nocny stróż i zaprowadził do domu.

Zakład o śmierć (Czeska Wieś)

Na przykościelnym cmentarzu straszy – mówią starzy ludzie w Czeskiej Wsi – i nie można na to nic poradzić. Mają chyba na myśli tą oto historię:

Pewien chłop twierdził kiedyś w rozmowie z drugim, że ten nie odważy się pójść o północy na przykościelny cmentarz i wbić tam w ziemię pal. Drugi - nie chcąc uchodzić za tchórza -twierdził oczywiście coś wręcz przeciwnego i tak doszło do zawarcia zakładu. Gdy nadeszła wyznaczona noc, krótko przed północą do cmentarza podeszło kilku mężczyn, a wśród nich i nieustraszony śmiałek. Pora była zimowa i dla ochrony przed zimnem ubrany był w długi kożuch, sięgający kostek. Pod pachą niósł pal i ciężką siekierę. Już pod bramą towarzysze śmiałka jeszcze raz próbowali go odwieść od powziętego zamiaru i skłonić do uznania zakładu za przegrany. Śmiałek pozostał jednak niewzruszony i zdecydowanie przekroczył bramę cmentarza, podczas gdy pozostali, przepełnieni zgrozą, odeszli do domów, nie chcąc mieć udziału w występku swego towarzysza przeciw światowi zmarłych. Śmiałek wszedł między groby, by czekać nadejścia godziny duchów. Gdy z kościelnej wieży głucho wybiła dwunasta, a echo spiżowych tonów powoli milkło w oddali, zabrał się do dzieła, lękliwie rozglądając wkoło, gdyż miejsce i pora były cokolwiek niesamowite. W jego wyobaźni zaczęły się już pojawiać różne majaki, a na czoło wystąpił zimny pot. Nie mógł się też oprzeć pełzającemu uczuciu strachu. Zmęczony wbijaniem pala w zmarzniętą ziemię silnymi uderzeniami siekiery, przerwawszy na chwilę pracę, spojrzał strachliwie na kościelną wieżę. Lecz co to – z wieży zstępowała ku niemu powoli śmierć z kosą. Strach odebrał mu oddech, a jego pierś unosiła się tylko i opadała, wydając chrapliwe dźwięki. Chcąc przezwyciężyć opanowującą go trwogę, jął znów wbijać pal, ale skrzypienie śniegu sparawiło, że poczuł za sobą obecność kostuchy. Trzęsąc się ze strachu nie śmiał się obejrzeć za siebie. Jeszcze tylko kilka uderzeń dzieliło go od skończenia pracy i opuszczenia tego upiornego miejsca. Gdy po ostatnim uderzeniu wyprostował się, by w końcu stąd odejść, nie mógł się jednak - ku swemu wielkiemu przerażeniu - ruszyć z miejsca. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak frywolnego występku się dopuścił. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Czując, jak koścista dłoń śmierci zaciska mu się na grdyce, padł martwy na ziemię. Następnego ranka towarzysze z poprzedniej nocy poszli - nie bez obaw - na cmentarz, by przekonać się, czy śmiałek wygrał zakład. Znaleźli go martwego między grobami i gdy chcieli stamtąd zabrać dostrzegli, że pal przebił rąbek długiego kożucha, nie pozwalając na ucieczkę. Nie mogąc dostrzec tego w ciemnościach i w śmiertelnym strachu, śmiałek zapłacił życiem za swą lekkomyślność.

Przypisy: Podanie, opierające się zapewne na rzeczywistym zdarzeniu, staje się legendą jedynie dzięki ludowej interpretacji pojedynczych wątków.Warto zwrócić uwagę na przedstawienie psychologicznych aspektów śmierci głównego bohatera.


Bosy (Pogorzela)

Jak w wielu innych wioskach, również w Pogorzeli jakiś zły duch uprawiał swój proceder. Zakradając się cicho o północy straszył ludzi wielkim hałasem i znikał równie cicho, jak się pojawiał. Dlatego też ludzie nazywali go „bosym” i bardzo się go bali. Tylko jeden chłop twierdził: „bosy to oszustwo, nie wierzę w te historie”. Pewna stara niewiasta przepowiedziała mu, że duch straszliwie się na nim zemści, ale ten tylko ją wyśmiał. Tak więc udał się wieczorem spokojnie na spoczynek, nie myśląc o złej przepowiedni. Zbudzony o północy przez jakieś hałasy u drzwi, szybko się ubrał i przeszukał dom i zagrodę, nikogo jednak nie znajdując. Gdy chciał się znów położyć i przystąpił jeszcze do okna zauważył, jak jakaś wielka postać skradała się cicho przez podwórze i w końcu znikła. Był to bosy. Od tej pory chłop już nigdy nie ważył się wyśmiewać ducha.

Biała dama w pogorzelskim kościele

W pogorzelskim kościele wisi portret baronowej von Pannwitz, której ród przed wieloma laty rezydował w olszaneckim zamku. Ów portret dał początek legendzie. Idącym wieczorem do kościoła mieszkańcom wioski regularnie ukazywała się spowita w białe szaty żona pana na zamku, napędzając im za każdym razem wielkiego strachu. Nikt nie śmiał się do niej zbliżyć. W końcu pogorzelski pastor przezwyciężył strach i zapytał zjawę, co oznacza jej pojawianie się. Biała dama odpowiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki jej portret nie będzie wisiał na balustradzie chóru. Gdy po długim radzeniu w końcu zawieszono portret, biała dama nie pojawiła się już nigdy w kościele.

Płomienny (Osiek Grodkowski, powiat Grodków)

Płomienny nawiedzał często ludzi, by wynagradzać im dobre uczynki. Pewnego muzykanta z Osieka, znanego ze swej dobroduszności, płomienny odprowadzał zawsze do domu, gdy ten grał do tańca w innych wioskach. Gdy szedł w poświacie płomiennego, nie mogło mu się w drodze nic stać.

Strachy w Gierszowicach

W niektórych domach w Gierszowicach straszy. Wtedy w godzinie duchów – między dwunastą i pierwszą w nocy - nagle zaczyna stukać młockarnia i słychać jakiś głuchy pomruk. Gdy ktoś umiera, to czuwający przy zmarłym słyszy hałasy. Wokół starego muru cmentarnego w godzinie duchów krąży białe widziadło. O tej godzinie na schodach przed budynkiem szkoły, naprzeciw cmentarza, siedzi pies i wyje. Gdy pewien nieżyjący już gospodarz szedł kiedyś sam o dwunastej w nocy do domu, od kościoła towarzyszył mu czarny pies z białymi uszami, usiłując mu stale przeszkodzić w przejściu przez mostek na potoku, wiodącym do jego gospodarstwa.

Pastor z Gierszowic, który nie mógł zaznać spokoju

Jeden z gierszowickich pastorów, który przed nabożeństwem miał się zastrzelić w zakrystii, został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Pewnego dnia duch pastora ukazał się chłopom, pracującym w polu u styku granic Gierszowic, Krzyżowic i Olszanki (według innej wersji przy skrzyżowaniu dróg prowadzących do Janowa, Strzelnik i Gierszowic). Pojawiająca się tam często zjawa niepokoiła ludzi, aż kości pastora w końcu wykopano i powtórnie pochowano na styku granic. Od tego czasu zmarły i gmina zaznają spokoju – z pewnością dlatego, iż w ten sposób spełniono wolę pastora. Gdy gierszowickie gospodynie wyrabiały masło i to nie chciało się udać, sądziły że winny jest temu urok. Wtedy szły na grób pastora i tam pracowały dalej. Nie wolno im się jednak było przy tym odzywać.

Biała zjawa z Janowa i nocny stróż

Gdy pewnego razu janowski nocny stróż wychodził na służbę, usłyszał we wsi jakieś hałasy. Idąc w kierunku miejsca, skąd dochodziły, znalazł straszliwie zabrudzony fartuch. Ponieważ fartuch był poza tym jeszcze dobry, zabrał go ze sobą, by jego żona mogła go wyprać i później używać. Po następnym praniu żona stróża rozwiesiła je wraz z fartuchem w podwórzu, a po wyschnięciu schowała do szafy. Jakże wielkie było jednak jej zdziwienie, gdy następnego ranka szafa była pusta. Wyruszywszy zrazu na poszukiwania, znalazła w końcu po długiej wędrówce całą bieliznę i fartuch w pobliskim, zamulonym rowie. Po drugim, starannym praniu umieściła je znów w szafie, ale jeszcze dwa razy cała bielizna znikała i odnajdowała się w rowie. Stróż i jego żona chcieli dojść tego przyczyny. W tym celu stróż stanął następnej nocy w towarzystwie jeszcze jednego człowieka i pod bronią u rowu. O dwunastej pojawiła się biała zjawa, niosąc cały stos bielizny, który wrzuciła do rowu. Obaj mężczyźni chcieli strzelać do zjawy, ale ta zbliżyła się ku nim, mrucząc jakieś mroczne groźby, przez co nie ważyli się oni ze strachu poruszyć, a zjawa nagle znikła. Stróż był teraz ciekawy, jak zjawa, którą widział na własne oczy, mogła się dostać do jego zamkniętego domu. Następnej nocy zamknął przeto dokładnie dom i zabrał klucz, poczym zasadził się w podwórzu. O północy zjawa rzeczywiście znów się pojawiła, otworzyła drzwi własnym kluczem i znikła we wnętrzu domu.

Strachy w kaplicy pod Łosiowem

Gdy jednej nocy pewien łosiowski chłop wracał w godzinę duchów z Brzegu, nagle na drodze pojawiły się jakieś białe postaci. Konie stanęły dęba i nie chciały iść dalej. Gdy z największym trudem udało mu się w końcu dotrzeć w pobliże kaplicy, duchy znikły. Konie zaraz ruszyły z tego miejsca i najszybszym truchtem dotarły do domu, ociekając całe potem. Po tym zdarzeniu w pobliżu kaplicy wykopano ludzkie kości, w których domyślano się przyczyny straszenia. Ludzie opowiadają, że jeszcze dziś duchy pojawiają się każdej nocy w godzinę duchów, stając w drodze przechodniom.

Ognisty snop (Buszyce)

W celu odstraszenia złodziei zboża, starzy buszyccy chłopi opowiadali tą oto legendę: Pewna starsza niewiasta wyszła w letnią noc w pole, by kraść zboże. Zebrawszy szybko sporą wiązkę podążyła do domu, ale przez całą drogę gonił ją ognisty snop. Gdy była już u drzwi swego domu, nie mogła ich otworzyć - zamek zdawał się być zaczarowany. Dopiero, gdy odniosła skradzione zboże na pole, ognisty snop od niej odstąpił.

Strachy w folwarku klasztornym w Obórkach

Odkąd klasztor w Obórkach zniszczyli rycerze rabusie i na jego miejscu powstał wielki folwark, działy się tam dziwne rzeczy, które przypisywano błąkającym się duchom mnichów. Jeden z nich miał się zamienić w wielkiego czarnego psa. Gdy – jak jest to jeszcze dziś w zwyczaju – po fajrancie parobkowie podchodzą pod okna dziewek, by z nimi swobodnie poplotkować, zawsze pojawiał się czarny pies. Kładł się w pobliżu parobków, spoglądał na nich i znikał za stodołą, gdy wybijała dwunasta. Inny mnich miał się zamienić w białego cielca, błąkającego się w podwórzu albo na drodze, gdy tylko zapadała ciemność. Cielec prześladował każdego, kto tylko przechodził wokół folwarku aż do momentu, gdy stamtąd odchodził. W folwarcznym spichlerzu miał straszyć czarny duch. Gdy pewnego razu późną godziną weszła tam dziewka po otręby, ukazał się jej. Przerażona dziewczyna porzuciła kosz i wybiegła ku wyjściu. Innej dziewce czarny ukazał się tam również, ale dziewczyna była odważna i podeszła bliżej, by go sobie lepiej obejrzeć. Wtedy czarny natychmiast zniknął i od tej pory nikt go już więcej nie widział.

Strachy u kuźniczego stawu (Czepielowice)

Szosa z Kościerzyc do Czepielowic tworzy mniej więcej w połowie drogi ostry zakręt. Na wschód od tego zakrętu leży staw, który miejscowi nazywają stawem kuźniczym (niem. Schmiedeloch). Gdy idzie się tamtędy ze starymi ludźmi z okolicy, jeszcze dziś mówią nie bez pewnej trwogi „tutaj straszy!”. Te przesądy zasadzają się na tej oto legendzie:

Pewnemu poczciwemu i pracowitemu chłopu kiedyś tak dopiekła jego swarliwa, kłamliwa i leniwa żona, że postanowił ją utopić. Gdy pewnej wichrowej, jesiennej nocy powracali z miasta, znów się kłócąc, zamiar swój wypełnił, wrzuciwszy babę do kuźniczego stawu. Chłop odszedł później z tej okolicy i nikt go tu już więcej nie widział, ale jego zła żona nie zaznała po śmierci spokoju. Wichrowymi nocami jej duch powstawał ze stawu i niejednemu samotnemu wędrowcy, czy furmanowi, napędzał porządnego strachu swym przeciągłym wyciem.

Ognisty skrzat (Czepielowice)

Ognistego skrzata widywano dawniej w różnych miejscach w okolicach Czepielowic. Ludzie opowiadają, że niejaki Deutsch widywał go codziennie, przechodząc przed podwórze do znajdującej się po drugiej stronie stajni. Jak mówią jego jeszcze dziś żyjące prawnuki, Deutsch miał widywać skrzata po zachodniej stronie swych pól. Ognisty skrzat miał być wielkości snopka i wesoło pląsać wśród pól.

Skarb u morowego krzyża (Mikowice koło Borucic)

Na zachód od Mikowic stoi morowy krzyż, a nieopodal znajduje się masowy grób ofiar zarazy. Ma tam się też znajdować miedziana trumna, a w niej przybory ze srebra i złota. Niektórymi nocami nad tym miejscem tańczy błędny ognik, ale za dnia nie sposób je odnaleźć. Ponadto trumna ma się każdego roku pogrążać o siedem łokci głębiej w ziemi, tak że nikt nie może żywić nadziei na jej wydobycie.

Strachy na grobach cholerycznych koło Wójcic

Na północnym krańcu powiatu brzeskiego leżą wśród lasów Wójcice. Lasy wójcickie są szeroko znane dzięki swym bogatym zasobom zwierzyny. Przed wieloma laty sparawował tu swój urząd leśniczy Jung, człowiek zacny i uczciwy. Jung opowiadał kiedyś miejscowemu nauczycielowi, że w wójcickich lasach straszy. „Gdy pewnego jesiennego dnia stałem późnym wieczorem na ambonie” – rozpoczął swe opowiadanie – „usłyszałem nagle głośny krzyk. Z początku myślałem, że to pewnie znowu kłusownicy chcą mnie wystrychnąć na dudka i nie zwracałem na to uwagi. Gdy jednak krzyki i nawoływania stawały się coraz głośniejsze, odwróciłem się i zobaczyłem, jak ku grobom cholerycznym podążały przezroczyste postacie i tam tańczyły. Najpierw nie śmiałem się ruszyć z miejsca, następnie usiłowałem nadaremnie przepłoszyć je wołaniem i dopiero kiedy zacząłem do nich strzelać, stopniowo zniknęły w lesie”. Nauczyciel odwiedzał później groby choleryczne jeszcze wiele razy – sam, lub w towarzystwie leśniczego, ale nigdy nie widział tam duchów. O wiele później pewien stary drwal opowiedział mu, że duchy zmarłych na cholerę w roku 1866, których pochowano na leśnej polanie, pojawiają się na powierzchni ziemi tylko w niektóre dni, których nikt nie zna. Przez taniec i krzyki chcą skłonić ludzi, by pogrzebać ich w poświęconej ziemi.

Biała dama (Błota)

W pobliżu szkoły w Błotach leży mały staw, zwany nauczycielskim (niem. Schulmesiterloch). Ma tu o północy straszyć duch starej kobiety w białych szatach. Ludzie opowiadają o niej tą oto historię: Pewnego razu o północy koło stawu przechodziła gospodyni, której nagle ukazała się biała zjawa. Z wielkim krzykiem i w takimż pośpiechu gospodyni pobiegła miedzą w stronę domów, a zjawa za nią. Pogoń ustała dopiero koło szopy kolonisty Lontkego. Tu miało się znajdować miejsce, w którym zjawa wieszała pranie i w którym widzieli ją też inni.

C.d.n.

Dziedzic_Pruski - 2008-03-08, 12:43

IV. Podania o diable i czarownicach

Diabeł i parobkowie (Kościerzyce)

Czterej parobkowie gospodarza z Kościerzyc grali pewnego wieczoru w stajni w karty. Wtem zastukało do drzwi i do środka wszedł wykwintnie ubrany jegomość. Usiadłszy za stołem zapytał, czy może się przyłączyć do gry. Parobkowie chętnie na to przystali i już wkrótce bez reszty opanował ich demon gry. Patrzyli chciwymi oczyma na piętrzące się na stole pieniądze i zdawało się, że szczęście uśmiecha się tylko do nich – obcy wciąż przegrywał. Wtedy jednemu z parabków spadła karta pod stół i gdy się po nią schylił zobaczył, że nogi obcego są postaci końskich kopyt. Rozpoznawszy, że grają z diabłem, zaczęły mu się trząść kolana. Wymówiwszy się nagłą słabością pobiegł szybko do dzwonnika. Opowiedziawszy mu całą historię poprosił, by ten zadzwonił po upływie pół godziny, poczym powrócił do stajni. Gdy nagle zaczął bić dzwon diabeł struchlał, rzucił karty na stół i zawołał: „Wasze szczęście, inaczej bym was zabrał”. Z tymi słowy rozpostarł swe kopyta w skrzydła i poszybował precz.

Borucice – miejsce, gdzie tańczą czarownice

W lesie pod Borucicami znajduje się miejsce, gdzie tańczą czarownice. Jest nim stromy, wysoki na dwa metry pagórek. Jego wierzchołek jest płasko-wklęsły i nieporośnięty żadną roślinnością. Wygląda na to, że owo zagłębienie powstało przez tańczenie. Czarownice nie tańczą tu jednak osobliwie w noc Walpurgii (na 1. maja), lecz w noc noworoczną.

Diabelski kamień (Bystrzyca Oławska)

Przy drodze z Oławy do Namysłowa, niedaleko Bystrzycy Oławskiej, leży potężny głaz, o objętości około 4 metrów sześciennych, a na nim widoczny jest odcisk w kształcie podkowy. Legenda mówi, że pewnej burzliwej nocy miał tędy jechać diabeł, a jego koń - skacząc przez rów - miał odcisnąć podkowę na kamieniu. Pewnego razu oławscy huzarzy (w Oławie stacjonował 1. śląski pułk huzarów Nr. 4 von Schill, zwanych też - od koloru mundurów -brązowymi huzarami) przeprowadzając manewry w bystrzyckim lesie odnaleźli głaz i chcieli go wysadzić w powietrze. Gdy wszystko było już przygotowane i wystarczyło podpalić lont, usłyszano nagle szept „pst, nie rusz!”. Tak nie doszło do odpalenia. Ludzie opowiadają, że diabeł ukrył pod kamieniem skarb, którego strzeże i że każdy, kto siedem razy okrąży głaz, postrada głowę. Opowiadający to zadał sobie jako chłopiec największy trud, by postradać głowę, obiegając kamień nie tylko siedem razy, lecz nawet czternaście. Jego głowa wciąż jednak tkwi na zwykłym miejscu.

Parobek Schörner i czarownica z Obórek (Czeska Wieś, Obórki)

W majątku Langer-Schmidta w Czeskiej Wsi służył kiedyś parobek o nazwisku Schörner. Na weselu w Obórkach poznał on kobietę, która zauroczyła go, dosypując do kawy jakiegoś proszku. Wskutek tych czarów parobek musiał kilka razy w tygodniu do niej przybywać. Każdego razu, gdy nadchodziła pora odwiedzin w Obórkach, w nocy pojawiał się kozioł, wzywał do dosiadania i niósł go jak wiatr do Obórek. Przeskakując przez rowy, czy wały, kozioł wołał tylko „trzymaj się mocno!” i galopował dalej. Te nocne eskapady zaczęły Schörnerowi bardzo doskwierać i kiedyś opowiedział o tym innym paraobkom, lecz ci – nie chcąc wierzyć w te historie – tylko go wyśmiali. Poprosił ich więc, by sami przekonali się o prawdziwości jego opowiadania. Potrafił przewidzieć noc, w którą przybędzie poń kozioł i gdy owa noc nadeszła, wszyscy parobkowie zebrali się wokół niego, by go chronić. Nagle wpadł kozioł, przemknął jak diabeł między nimi i znów poniósł Schörnera na grzbiecie, a temu nie pozostało nic innego, jak tylko pogalopować i nikt nie mógł mu pomóc.
Schörner miał też brata w Brzegu, któremu kiedyś również opowiedział swe nieszczęście. Opowiadanie przypadkowo usłyszał oficer, u którego brat Schörnera był ordynansem. Wypytawszy ordynansa o wszystkie szczegóły, gdy Schörner już poszedł, oficer zastanowił się i stwierdził, że biedakowi będzie chyba można pomóc i na koniec wręczył ordynansowi proszek, który jego brat powinien wsypać babie do kawy, gdy ten znów będzie w Obórkach. Gdy wsypie już proszek, powinien wyjść na chwilę i udawać, że zaraz wróci – zostawiając dla pozoru swą czapkę i zaraz biec, co sił w nogach, w stronę domu. W drodze nie wolno mu się oglądać za siebie aż do granicy Czeskiej Wsi, gdyż babsztyl będzie go gonić i gdyby miał się odwrócić, zapłaci za to życiem. Ordynans wyklarował wszystko dokładnie swemu bratu i wręczył mu proszek, gdy go znów odwiedzał, zaś Schörner wypróbował go zaraz przy następnych odwiedzinach. Podczas swej bytności u babsztyla wsypał w chwili nieuwagi proszek do kawy i oddalił się na chwilę, zapewniając, że zaraz wróci, pozostawiając również czapkę. Jednak gdy był już na dworze, zaczął biec przez pola – co sił w nogach – w stronę Czeskiej Wsi. W drodze słyszał, że rzeczywiście gonił go babsztyl na koźle, jednak wytrzymując swój śmiertelny strach, zdołał nie oglądać się za siebie. Osiągając nareszcie Czeską Wieś usłyszał głos babsztyla: „gdybyś się odwrócił, to ukręciłabym ci łeb” i tym samym został w końcu uwolniony od plagi.

Diabelska kręgielnia na Gromniku

Za gospodą na Gromniku (niem. Rummelsberg) zbocze góry stromo opada. Pozbawiony drzewostanu, pokryty jedynie porozrzucanymi głazami i poprzecinany 7 wąwozami odcinek zbocza nazywany jest „diabelską kręgielnią”. Nazwę tą tłumaczy ta oto legenda:

W zamierzchłej przeszłości na Gromniku stał zamek Gromnik – siedziba starego i mocarnego rodu rycerskiego. Ulubioną rozrywką jednego z gromnickich rycerzy była gra w kręgle. Tą pasją postanowił posłużyć się diabeł, by zdobyć duszę mążnego rycerza.
Pewnego dnia pojawił się przed panem na Gromniku pod postacią rycerza i wyzwał go do gry w kręgle o wszystko. Gromnicki rycerz, który wkrótce zmiarkował, z kim miał do czynienienia, lecz nie bał się piekła, ni diabła, przystał na to. Gdy obaj potwierdzili zakład uściskiem dłoni, rycerz polecił swym sługom ustawić cały swój majątek, spakowany w worki, u wejścia kręgielni, gdzie i diabeł postawił kilka worków z pieniędzmi. Diabeł rozpoczął grę – pochwyciwszy swymi zakutymi w pancerną rękawicę szponami jeden z leżących nieopodal bloków skalnych i cisnął nim z całej siły wzdłuż toru. Blok potoczył się z łoskotem ze zbocza i osiągnął swój cel, obalając siedem skał, służących za kręgle. Diabeł wysłuchał z wyszczerzonymi zębami wyniku swego rzutu i widział się już w roli zwycięzcy. Ale cieszył się za wcześnie. Również rycerz pochwycił blok skalny i cisnął nim z jeszcze większą siłą. „Wszystkie dziewięć!” – zabrzmiał radosny okrzyk rycerskich sług. Śmiejąca się jeszcze twarz diabła zastygła teraz w szpetnym grymasie, a on sam szybko się odwrócił, by ratować jeszcze coś ze swej stawki, ale stał tam już rycerz z mieczem w ręku. Gdy diabeł dostrzegł, że nie ma już co ratować, przez jego usta przemknęło tylko przekleństwo, poczym zniknął. Ubawiony rycerz zacierał dłonie i kazał zanieść swą zdobycz do zamku pewny, że przed diabełem będzie już miał spokój. Miejsce zaś, w którym rozegrała się ta hisrtoria, nazywano odtąd „diabelską kręgielnią”.

V. Legendy o nocnych łowcach

Legenda o nocnych łowcach z Czeskiej Wsi

Przed najazdem Tatarów na Śląsk mieszkańcy Czeskiej Wsi mieli zobaczyć o północy, gdy wyszli za próg swych domostw, jak po firmanencie pomykał jeździec bez głowy na smoliście czarnym psie. Towarzyszyła mu sfora psów, a z ich pysków zionął ogień i sypały się skry.

Legenda o nocnych łowcach opowiadana w Jankowicach Wielkich

Dawnymi czasy wichrowymi nocami o północy przybywał zawsze nocny łowca. Nadciągał w chmurach z wielkim hałasem i czasami można też było słyszeć sczczekanie jego psiarni. W taką niepogodną noc łowca ukazał się pewnemu odważnemu człowiekowi, który doń zawołał: „upolujcie mi coś!”. Po krótkiej chwili nocny łowca powrócił i zanim ów człowiek zrozumiał, co się dzieje, leżała przed nim ćwierć konia, który był już zakopany. Lecz gdy wędrowca rozpoznał, co przed nim leżało, zawołał: „A gdzie sól? Bez soli nie sposób jeść mięsa!”. Wtedy nasiliło się wycie i zawodzenie, aż nagle wszystko ucichło, a mięso zniknęło.

Jeździec bez głowy (Łosiów i okolice)

Panem na łosiowskim dominium był w okresie po wojnie trzydziestoletniej von Fischerbach. Należała doń ziemia, znajdująca się dziś w posiadaniu rodziny Moll, tzn. dobra Łosiów, Janów, Leśniczówka i Zawadno. Pan von Fischerbach był dla swych ludzi prawdziwym tyranem. Nie utrzymując żadnych stosunków ze swymi sąsiadami, wiódł żywot dziki i awanturniczy. Nie pokazując się za dnia, galopował nocami po całej okolicy na dzikich koniach i z siedmioma złymi psami. Jego droga wiodła stale do kaplicy, leżącej między Łosiowem i Strzelnikami. Gdy zmówił tam pacierz, jechał dalej w stronę Zwanowic, ku wzgórzom porośniętym drzewami. Każdego, kto się doń zbliżał, szczuł natychmiast swymi psami. Pewnego ranka znaleziono go martwego na drodze, z głową oddzieloną od tułowia. Ludzie zaczęli wtedy opowiadać, że Fischerbach straszy. Na drodze, którą galopował za życa, widywano jeźdźca bez głowy ze sforą siedmiu ognistych psów. Mieszkańcy Leśniczówki opowiadają, że w noc świętojańską między dwunastą a pierwszą ogniste psy von Fischerbacha rzucają się na ludzi. Tej nocy można go też pono w pewnych miejscach zaklinać. W łosiowskim dominium ma się też jeszcze znajdować uprząż, używana ongiś przez legendarnego, dzikiego jeźdźca. Ludzie wierzą, że konie, którym założyć tą uprząż, staną się równie dzikie, jak te jeźdźca bez głowy.

Przypisy: W Różynie opowiadają, że Fischerbach unosi się w powietrzu na ognistym cielcu, wśród szczekającej psiej sfory, zaś w Zawadnie - ku postrachowi koniuchów – pod koniami. Próby wyjaśnienia fenomenu jeźdźca bez głowy podejmowane są również w przypadku innych mitów i legend. Według wierzeń ludowych jeździec bez głowy symbolizuje złoczyńcę, zasługującego na karę śmierci, któremu udało się jej jednak uniknąć. Te wierzenia można również wyjaśnić na podstawie prastarych, pogańskich zwyczajów pogrzebowych.

C.d.n.

Dziedzic_Pruski - 2008-03-23, 22:33
Temat postu: Paul Fräger - "Legendy miasta i powiatu Brzeg "
VI. Duchy ziemne i wodne, demony zwierzęce, dusiołki i zmory

Legendy Góry Molestowickiej

Gnomy z Góry Molestowickiej

W wioskach położonych wokół Góry Molestowickiej (niem. Mullwitzberg, w powiecie Nimodlin) do dziś zachował się przekaz legendy o gnomach (w oryginale Fänskedinger lub Fänskeweibchen, gnomy są tu rodzaju żeńskiego) w formie pieśni ludowej, którą dzieci chętnie śpiewały podczas swych wędrówek.

Molestowicka góra, Molestowicka góra
długi ma grzbiet.
Gdy na niej stać
cały stąd widać świat.
Molestowicka góra, Molestowicka góra
długi ma grzbiet.

Głowa w górze, głowa w górze,
i nos ma zadarty,
a gdy złamie grubą girę,
to se go rozbije.
Głowa w górze, głowa w górze,
i nos ma zadarty.

A w samym środku, a w samym środku
jest gnomów dom.
Raz złych, i dobrych raz,
dziwny ich jest świat.
A w samym środku, a w samym środku
jest gnomów dom.

W świele księżyca, w świele księżyca
na góry szczycie.
Taniec tańczą duchów
w blasku świateł i ogników.
W świele księżyca, w świele księżyca
na góry szczycie.

Gnomy, gnomy
skarb strzegą ogromny.
Na stole wielkim, szczerozłotym
Mieni się i skrzy.
Gnomy, gnomy
skarb strzegą ogromny.

Dół bym wykopał, dół bym wykopał
aż do góry środka.
Gdyby tylko tak twardą nie była
I łamać kamieni nie byłoby trza.
Dół bym kopał, dół bym kopał
aż do góry środka.

Więc tam pójdźmy, więc tam pójdźmy
i z młotami i dłutami.
I będziemy mocno walić,
aż się skała wnet obali.
Więc tam pójdźmy, więc tam pójdźmy
i z młotami i dłutami.

A gdy skarb tam będzie, a gdy skarb tam będzie,
wielkim stanę się cesarzem
I od stołu jedną nogę
za cesarstwo posiąść mogę.
A gdy skarb tam będzie, a gdy skarb tam będzie,
wielkim stanę się cesarzem.

Przypisy: Góra Molestowicka leży w powiecie niemodlińskim, w pobliżu miejscowości Molestowice, Szydłowiec Śląski, Rutki i Radoszowice. Wzgórze stromo opada ku Nysie Kłodzkiej, w kierunku zachodnim. Opowieści o gnomach są jednak szeroko rozpowszechnione w południowowschodniej części powiatu brzeskiego, szczególnie w okolicach Lewina. Te bajkowe postaci pojawiają się pod różnymi nazwami również w innych regionach Śląska (...).

Gnomy i Franc Szpularz

W Górze Molestowickiej (niem. Mullwitzberg) w dawnych czasach w złotym pałacu mieszkały gnomy. W całej okolicy ludzie opowiadają o nich najosobliwsze historie.

Kiedyś – nie po dobroci - zawarł z nimi znajomość Franc Szpularz – handlarz szpulami, używanymi do przędzenia. Oprócz tego handlował wszystkim, czego ludzie potrzebowali. Co roku w porze kiermaszu przybywał ze swym wielkim koszem na plecach i zatrzymywał się zawsze u młodego gospodarza Fryderyka w Molestowicach. Pewnego późnego wieczoru, wśród mgły i wichru, Szpularz szedł znów wzdłuż zbocza góry z Gracz do Molestowic. Ponieważ bardzo ciążył mu kosz, wypełniony głównie zabawkami, przysiadł na chwilę na kamieniu, by nieco wypocząć. W tym momencie szalejący wicher zerwał mu kosz z pleców i wypadły zeń zabawki. Gdy znów je pozbierał zauważył, że brakowało jednej bardzo drogiej lalki. Z oddali nadlatywał chichot z wnętrza góry, a do tego szuranie i drapanie, jakby ktoś wydrapywał ciasto z formy. Franc powiedział sam do siebie „chyba piekli tu chleb, żeby tak dostać świeżą pajdę na kolację!”. I wtem pojawiła przed nim karliczka o czerwonymi, płomiennych oczach i na krzywych nóżkach. Wyciągając ku niemu rękę z pajdą chleba rzekła: „chciałeś pajdę, to ją bierz, a mnie daj za to laleczkę”. Przestraszony Szpularz, który poczuł, jak dreszcz grozy przeszedł mu po plecach, chciał jak najszybciej uciekać. Wtedy karliczka wskoczyła mu między nogi i trzymała siłą, tak że nie mógł się ruszyć z miejsca, gdy przykucało z dwadzieścia kolejnych karzełków i wszystkie chciały „ładną laleczkę”. Franc opędzał się od nich swym kosturem, ale trafiwszy w kamień połamał go. I już kilka gnomów siedziało na jego do połowy opróżnionym koszu, wyciągając laleczki i wkładając z powrotem pajdy chleba. Jeden z nich, z niezmiernie wielką głową, patrząc nań i wyszczerzywszy przy tym zęby zawołał zrzędliwie: „żebyś tylko zjadł ten chleb sam, bo inaczej już nigdy żadnego nie dostaniesz!”. Frac Szpularz pochwycił swój kosz i pobiegł – co sił w nogach – do Molestowic. Tu, gdy przybywszy bez dechu do swego gospodarza, nieco już odpoczął i opowiedział, co mu się przydarzyło, radzono, czy powinien zjeść przyniesiony chleb. Pobożna żona gospodarza – Christel – odradzała, zaś gospodarz wpadł na pomysł, by najpierw dać kawałek do popróbowania swemu psu o imieniu Phylax. Ponieważ rzucone psu kęsy najwyraźniej mu smakowały i nie zaszkodziły, Szpularz w końcu się przemógł i zaczął jeść, gdy jego pobożni gospodarze udzielili wieczornego błogosławieństwa. Gdy dopiero co przełknął ostatni kawałek, usłyszał pod oknem chichot, a jakiś cienki głos zawołał „na zdrowie”, zaś zjedzony chleb mu nie zaszkodził.

Przejażdżka gnomów do nysańskich nimf

Ojciec gospodarza Fryderyka był fornalem na majątku w Gościejowicach, którego właścicielem był wtedy – przed wojną trzydziestoletnią – hrabia Rzeszy Hans Pückler von Groditz. Pewnego razu fornal jechał z furą słomy do Tłustoręb. Spóźniwszy się w drodze powrotnej, dopiero o dziewiątej wieczorem jechał przez Rutki w stronę Molestowic, a że był zmęczony, zasnął. Ocknął się, gdy nagle spłoszyły się konie i zobaczył przed sobą stareńką karliczkę z czerwonymi oczyma i ogromną głową. Przestraszony parobek zawołał: „wszelki duch chwali Pana Boga naszego!” – „i ja chwalę, i ja chwalę” - odparła pokraka – „nie jestem zła”, poczym przedstawiła mu się jako matka gnomów Lulu i zażądała, by zawiózł jej córki w odwiedziny do nysańskich nimf. Na nic zdały się wszelkie wymówki i fornal zagroził karliczce, że ją potraktuje batem. Lulu odparła „bacie nie bij, a konie nie ruszajcie! Jak nas powieziesz, to nie wyjdzie ci to na szkodę”. Gdy furman mimo to chwycił za bat, ten nagle zniknął, zaś wóz i konie stanąły w mgnieniu oka w odwrotnym kierunku; karliczka siedziała teraz za furmanem, który wypuścił z rąk lejce. Starowina zawołała razporaz „Lulu!” i z miejsca pojawiły się tańczące gnomy i usadowiły na wozie. Przed końmi stanął czarny pudel, a te, bez lejców i cugli, ruszyły z kopyta galopem w stronę Nysy. Fornal postradał z wrażenia przytomność i gdy znów przyszedł do siebie, cel podróży został właśnie osiągnięty. Podczas gdy furman wycierał wiechciem słomy parujące konie, gnomy radośnie pląsały na łące z nysańskimi nimfami. By furmanowi nie przyszło do głowy, nagle dać dyla, w pobliżu leżał czarny pudel. Gdy wybiła dwunasta, pies podskoczył i krótko zaszczekał, zaś matka Lulu, która pozostała na wozie, zawowała znów głośno „Lulu” i wóz wypełnił się gnomami i z wolna ruszył w stronę Molestowic. Zatrzymano się w tym samym miejscu, z którego uprzednio wyruszono. Lulu zdjęła furmanowi czapkę i każdy gnom wrzucił do niej gnomiego halerza, poczym starowina nasadziła mu znów czapkę wraz z halerzami, mówiąc: „nie wyrzucaj halerzy, bo przyniosą ci błogosławieństwo”. Gnomy i pudel zniknęły we wnętrzu góry, stara na koniec zwróciła furmanowi jeszcze bat, podziękowała i sama zniknęła.
Fornal dotarł do domu bez dalszych przeszkód, całkowicie wyczerapany, o trzeciej nad ranem. Wkrótce potem zapadł na ciężką gorączkę, ale wyzdrowiał, gdy kilkakrotnie upuszczono mu krwi. Gnomie halerze przyniosły zaś szczęście jego rodzinie. Było ich 59, wszystkie wielkości srebrnych groszy. Ponieważ nie wiedział, co z nimi zrobić, hrabia Pückler, któremu opowiedział swą przygodę, wymienił mu 50 sztuk na dobre grosze, które stały się zaczątkiem skromnego dobrobytu. Owe halerze miały hrabiemu przynieść szczęście w grze w Karlowych Warach i dlatego przy następnej okazji nadał swemu fornalowi prawa czynszownika, które dziedziczył już jego syn. Pozostałych 9 halerzy starannie przechowywano, miały one później przynieść szczęście rodzinie, o czym będzie mowa w następnej legendzie.

Jak gnomie halerze przynoszą szczęście

Pewnego razu matka gospodarza Fryderyka, wybierając się na jarmark do Niemodlina, włożyła do kieszeni sakiewkę z pieniędzmi i chustę. Ponieważ było bardzo zimno, wyciągnęła szybko chustę, by obwiązać sobie nią głowę. Dostrzegłszy niebawem, że zgubiła przy tym sakiewkę, wróciła szybko i znalazła zgubę. Okazało się jednak, że przez pomyłkę zabrała sakiewkę z gnomimi halerzami, a po przeliczeniu brakowało w niej trzech z dziewięciu. Ze strachu przed gnomami zaczęła dokładnie szukać w śniegu. W trakcie tych poszukiwań natknęła się nagle na but z cholewą. Kopiąc dalej odkryła - ku swemu wielkiemu przerażeniu, że pod śniegiem leży przysypany, zmarznięty człowiek. Natychmiast pobiegła do domu i sprowadziła pomoc. Zesztywniałego z zimna człowieka odkopano i zaniesiono do wioski. Tu – zgodnie ze wskazaniami zarządcy - nacierano go przez dobrą godzinę śniegiem, aż powoli zaczął odzyskiwać przytomność. Wtedy napojono go herbatą i wsadzono do łóżka. Uratowany okazał się być bogatym wrocławskim handlarzem bydłem, który w drodze z Michałowa do Niemodlina zbłądził, zmylony błędnymi ognikami u góry molestowickiej, aż słaniając się ze zmęczenia zasnął, a padający tej nocy obficie śnieg przykrył go. Z wdzięczności za uratowanie życia handlarz chciał oddać swym wybawcom najchętniej wszystkie pieniądze, ale zarówno zarządca, jak i rodzice Fryderyka nie chcieli przyjąć zapłaty za spełnienie dobrego uczynku. Jednak matka Fryderyka musiała ustąpić naleganiom handlarza i przyjąć przynajmniej dziesięć guldenów na pamiątkę. Za każdym razem, gdy handlarz bydła przebywał później w okolicy, nie omieszkiwał odwiedzać rodziców Fryderyka i czynić im dobro. W ten oto sposób trzy gnomie halerze uratowały życie zbłąkanemu. Trzy dalsze halerze ukradła później cyganka, ale pozostawiła w zamian flakon z kosztownym balsamem, którym wykurowano małego Fryderyka, gdy temu maglownica zgniotła rączkę i owczarz nie widział już dla niego ratunku. Tak więc rodzinie pozostały jeszcze trzy gnomie halerze, o których będzie tu jeszcze mowa.

Rusałkowe źródełko

U podnóża molestowickiej góry biło żródełko zwane rusałkowym (w oryginale Fänsquelle) lub studnią czarownic (w oryginale Hexenquelle). Od czasu do czasu woda źródełka stawała się mętna i zawiesista, zaś z głębi dobywało się osobliwe szemranie. Ludzie mówili wtedy, że rusałki robią pranie. Wielu zaś twierdziło, że widzieli, jak rusałki kąpały się w źródełku przy świetle księżyca, czesząc włosy i susząc bieliznę.

Pieśń prześmiewcza na gnomy

Pewnego razu jeden nazbyt zuchwały kamieniarz imieniem Jakub przechodził po większej pijatyce nocą mimo góry. W swej zuchwałości wydrwiwał jej duchy, śpiewając tą oto prześmiewczą pieśń:

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
nazbyt dla was jestem dobry,
śmieszny babski ród wasz drobny.

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
Macie krągłe, wielkie główki,
krzywe nóżki, warkocz krótki.

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
Ślepia żarem wam błyskają,
babską śmiałość obwieszczają.

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
W tan idziecie tak ochoczo,
że aż kiecki wam furgoczą.

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
I bogateście do tego, w to mi graj,
żyć w bogactwie - błogi raj.

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
Złoto wnieście mi we wianie,
królem byłbym wam i panem.

Hej, gnomy, he! Hej, gnomy, he!
Chcecie chłopa? Jam ci on, he, he!
W waszym zasiadłbym pałacu,
Waszym panem był i władcą.

Jakub miał właśnie zacząć śpiewać następną zwrotkę, gdy nagle dostał tak mocno po pysku, że zaraz wziął nogi za pas, a z zarośli rozległ się chichot i klaskanie. Gdy był już w domu i przejrzał się w lustrze zobaczył, że jego gęba jest straszliwie wykrzywiona. Mimo różnych środków i sposobów, których próbował, do swego dawnego wyglądu powrócił dopiero po roku. Od tej pory nigdy już nie naigrywał się z gnomów.

Jak gnomy mszczą się za zniszczenie ich domu

Hrabia Hans Pückler postanowił kiedyś wybudować nowy kościół w Szydłowcu Śląskim, wybierając za materiał budowlany bloki bazaltowe z Molestowickiej Góry (znajdowały się tam kamieniołomy). Wkrótce już z daleka można było słyszeć odgłosy kruszenia i łamania bazaltu. Wytrącone ze swego spokoju gnomy sposępniały i zaczęły knuć zemstę. Gdy potężny, cuchnący smołą strumień wody zalał robotników, a spadający blok skalny zmiażdżył jednemu z nich nogę, nikt nie śmiał dalej pracować. Wtedy hrabia polecił swemu sprytnemu łowczemu rozsiewać wśród robotników pogłoski, że we wnętrzu góry czekają ich wielkie skarby, które mogą zatrzymać dla siebie. Kierowani pobudzoną tym sposobem chciwością robotnicy przybyli licznie do kamieniołomów i pod kierunkiem pracowitego i znającego swój fach majstra Fryderyka prowadzono intensywny odstrzał kamienia, zaś gnomy po raz wtóry poprzysiągły zemstę grożąc, że uprowadzą pierwsze dziecko, ochrzczone w nowym kościele, zamieniając na podmieńca. Tak też się stało. Uprowadzonym dzieckiem przypadkowo okazała się być córeczka nadzorcy Fryderyka i jego żony Christel. W uprowadzeniu dziecka dopomógł ich zły sąsiad Lorenz, a niepocieszeni rodzice musieli na nie czekać przez trzy lata, trzy miesiące i trzy dni – tak, jak objawiło się to w proroczym śnie, który miała Christel. Momo to opiekowała się podmieńcem z pełnym poświęceniem, gdyż jedna z karliczek zagroziła jej we śnie: „co uczynisz memu dziecku, uczynię twemu”. Gdy zbliżał się przepowiedziany termin, do domu przyszła cyganka. Wyprosiwszy trzy ostatnie gnomie halerze obiecała pełnej nadziei matce w zamian dziecko i dotrzymała słowa. W dniu świętej Jadwigi zaprowadziła Fryderyka i Christel do źródła rusałek, gdzie uszczęśliwieni rodzice odnaleźli dziecko – wymownie podobne do matki oraz noszące swe niepowtarzalne znamię. Szczęśliwie zjednoczona rodzina nie snuła planów zemsty na swym złym sąsiedzie, a szczęście mieszkało odtąd znów w ich domu. Tym oto sposobem i trzy ostatnie gnomie halerze spełniły swe przeznaczenie, zaś podmieniec skurczył się i wkrótce umarł.

Jak gnomy opuszczają Molestowicką Górę

Historie opowiadane o gnomach wydarzyły się w zamierzchłej przeszłości. Gdy później we wioskach pojawiły się dzwony, owe karłowate stworzenia nie mogły już zdzierżyć. Dlatego pewnego wieczoru jeden z karzełków poszedł do Gracz i zapukał w okno gospodarza posiadającego dobry zaprzęg. W odpowiedzi na pytanie o sprawę, w jakiej przybywa, karzełek zapytał, czy gospodarz zainteresowany jest dobrym zarobkiem za przewóz. Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź karzełek nakazał mu, by następnego dnia przybył pod wieczór na górę wielkim drabiniastym wozem z poczwórnym zaprzęgiem, nikomu nic nie mówił i oczekiwał jedynie swej zapłaty. Gospodarz tak też uczynił, jednak przybywszy na górę, nikogo tam nie zastał i tylko słyszał odgłosy dobywające się z jej wnętrza. Dopiero gdy zrobiło się już prawie zupełnie ciemno pojawił się karzełek z poprzedniego dnia nakazując mu, by skierował konie przeciw wschodowi słońca, sam wsiadł na osiodłanego konia i ruszywszy na rozkaz przed siebie zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zostanie mu to polecone. Nie wolno mu się jednak za siebie oglądać, jeśli miłe mu życie. Posłuszny furman słysząc za sobą osobliwe i niesamowite pomruki i dreptanie był rad, gdy w końcu padł rozkaz odjazdu, jednak nieco się dziwił, że jego konie musiały przy tym tak wytężyć siły. Powodowany ciekawością, chcąc zobaczyć swój ładunek, wydumał fortel, by wypuścić z ręki bat i zaraz zsiąść z konia, by go podnieść. Jednak zrazu usłyszał wołanie: „niech karku swego dobrze strzeże i nie ogląda się za siebie”, a karzełek już był przy nim, podając mu bat. Furman zdołał jednak dostrzec, że wóz był pełen małych stworów, skrzyń i różnych pakunków, a cały rój karzełków biegł jeszcze za wozem. Tak jechał dalej, aż nad ranem kazano mu się nareszcie zatrzymać w jakiejś dzikiej okolicy i nie oglądać się za siebie. Potem usłyszał za sobą znów owe osobliwe pomruki i dreptanie, a z krzaków odezwał się głos „jedź teraz szybko do domu, a zapłatę znajdziesz na wozie”. Wtedy konie same zwróciły się w przeciwną stronę i ruszyły w drogę, zatrzymując się dopiero w domu. Furman sam nie wiedział, gdzie był, zaś na wozie miast pieniędzy znalazł tylko nawóz. Niezmiernie tym rozzłoszczony wyczyścił wóz, lecz zaraz potem odkrył, że pozostały jeszcze na wozie gnój zamienił się w szczere złoto i teraz złościł się sam na siebie. Ludzie opowiadali, że przy kopaniu i łamaniu kamieni na górze znajdowano srebrne i złoty przedmioty.

Gnomy uprowadzające dzieci (Jankowice Wielkie)

Gnomy, czy karliczki, zwane gdzie indziej „Fänsweibchen“, w okolicach Jankowic Wielkich nazywano „Piänsgedinger” . Owe istoty zamieszkiwały całą okolicę i porywały ludziom nowo narodzone dzieci, jako że ich ród był na wymarciu. Pewnego razu gnomy weszły do chłopskiej zagrody, by porwać stamtąd niemowlę. Zobaczył je jednak parobek, ale pozwolił im wejść przez okno do domu. Gnomy podłożyły w kołysce podmieńca, zaś dziecko podały przez okno. Tu czekał już parobek – odebrał je i oddał swej matce, która je chowała. Podłożony podmieniec rósł co prawda, ale nie chodził. Zaradził temu jednak parobek – wypowiedziawszy słowa „już cię nauczę chodzić!” uderzył podmieńca trzy razy w głowę, a ten wyskoczył z kołyski i jak najszybciej pobiegł w stronę lasu, gdzie pomieszkiwały gnomy. Parobek zwrócił gospodyni jej dziecko i od tego czasu znikły i gnomy.

Gnomy z Sołtysiej Góry (Czeska Wieś)

We wnętrzu Sołtysiej Góry (w oryginale Schulzeberg) mieszkały niegdyś gnomy. Gdy mieszkańcy wioski, którzy mieli tam ziemię, pracowali w polu, karliczki wykradały im często śniadanie i wyprawiały różne inne psoty. Kiedyś orał tam pewien parobek i naigrywał się z gnomów, wołając razporaz „gnomy, upieczcie mi placek”. Gdy później na chwilę oddalił się od pługa i wnet powrócił, na chwycie wisiał placek upieczony z krowiego łajna. Wtedy pojawiły się nagle wszystkie gnomy i parobek musiał w ich obecności zjeść ów obrzydliwy placek. Tak ukarały go obrażone gnomy.

Łosiowskie krasnale

Na połaci oddzielającej domenę od wsi mieszkały kiedyś krasnale. Były one wzrostu siedmioletnich dzieci, ale miały głowy wielkości koszyków. Nocą chodziły po wsi i wskakiwały pojedynczym przechodniom na karki, zeskakując dopiero, gdy ci dochodzili do drzwi swych domów. Krasnoludki wchodziły też do domów i ukrywały małe dzieci. Opowiadano o nich tą oto historię: Gdy pewnego razu gospodarze wyszli z domu, pozostawili swe jedyne dziecko pod opieką dziewki służebnej. Gdy ta poszła na chwilę do obory, do izby zakradł się krasnal, schował małe dziecko pod lóżkiem, a sam położył się do dziecięcego łóżeczka. Gdy do izby powróciła dziewka, usłyszała głos „tu leży i śpika”, podchodząc bliżej zobaczyła całe nieszczęście. Szybko przepędziła krasnala batem, ale upłynęło sporo czasu, nim odnalazła dziecko.

Inne podobne legendy

Studzienne rusałki w łosiowskiej hucie cynku

W łosiowskiej hucie cynku znajduje się bardzo głęboka studnia. W jedną noc w roku mają wokół niej tańczyć rusałki, które zwykle przebywają w głębinach. By się o tym przekonać, już kilka razy schodzono tam z palącą się latarnią, ale ta zawsze gasła. Ludzie mówią, że to rusałki zdmuchują światło.

Uprowadzona sołtysowa (Różyna)

Żona wcześniejszego dziedzicznego sołtysa Różyny robiła kiedyś pranie. Gdy wieszała bieliznę, uprowadziły ją nimfy mieszkające u wysokiego brzegu pod Zawadnem i przez długi czas ukrywały. W trakcie poszukiwań zobaczył ją tam parobek i obiecał uwolnić. Uprowadzona poleciła mu , by przyjechał na wozie zaprzężonym w dwa silne konie i zabrał czarnego koguta, czarnego psa i czarną osełkę. Tak też zrobił a było to w dniu, w którym nimf właśnie nie było, ale zdążyły jeszcze dogonić wóz, na którym jechała uwolniona sołtysowa. Wtedy rzucono im czarnego koguta. Nimfy rozerwały go i dalej goniły wóz i gdy znów go dogoniły, rzucono im psa, którego także rozszarpały. Trwało to już dłużej, niż za pierwszym razem, ale i teraz nimfy dogoniły jeszcze wóz. Wtedy rzucono im osełkę, której nie mogły już rozerwać, zaś wóz dojechał do domu i sołtysowa była uratowana, a godzina nimf minęła. Jednak bardzo wymęczona i zabiedzona niewiasta wkrótce zmarła.

Hamplowa i panny wodne (Czepielowice, Kościerzyce)

Przy szosie z Czepielowic do Kościerzyc leży Jezioro Murawieckie (niem. Murawitzsee – chodzi o jeziorko, przy którym znajduje się obecnie ośrodek „Floryda”). Było ono siedzibą panien wodnych, które dawniej często chodziły do Czepielowic na zakupy. Miały przynosić szczęście dobrym ludziom, zaś nieszczęście dusigroszom i ludziom złym, rzucając uroki na bydło, ściągając choroby i pożary. Pewnego razu znajomość z pannami wodnymi zawrzeć musiała żona gospodarza Hampla i on sam. Mimo, iż wszyscy wiedzieli, że niewiastę przez sześć tygodni prac polowych prześladować będzie nieszczęście, to jednak Hampel wysłał w tym czasie swą młodą żonę nad jezioro na wypas. Gdy pracowała tam raz zupełnie sama, pojawiły się panny wodne i zabrały ją ze sobą. Ponieważ nie powracała i mimo trwających miesiącami poszukiwań nie zdołano jej odnaleźć, tłumaczono sobie, że jest u panien wodnych i pozostawiono własnemu losowi. Pewnego razu Hampel orał pole w pobliżu jeziora i był myślami przy swej zaginionej żonie. Wtedy ta wynurzyła się z otmętów, podążyła prędko ku niemu i rzekła te oto słowa: „Nie dotykaj mnie, idź do domu i przybądź tu jutro o tej samej porze na naszym czarnym koniu. Miej ze sobą trzy czarne zwierzęta i zabierz mnie”. Jak szybko nadeszła, tak teraz powracała do wody. Następnego dnia Hampel osiodłał karego i zabrał w worku czarnego koguta, czarnego psa i czarnego cielca i o ustalonej porze stawił się umówionym miejscu, gdzie czekała na niego już żona. Zabrał ją na konia i ruszył galopem w stronę domu. Prawie w tej samej chwili z głębin wynurzyły się nimfy i podążyły za nim ze strasznym wyciem, by odebrać mu zdobycz i rozerwać na strzępy jego samego i wierzchowca. Gdy były już na wyciągnięcie ręki, Hamplowa rzuciła im koguta. Dzika zgraja od razu się nań rzuciła, rozrywając na tysiąc kawałków. Hampel oderwał się dzięki temu na chwilę od pościgu, lecz został zaraz dogoniony. Wtedy jego żona wypuściła czarnego psa, ale i on został rozerwany w tysiąc strzępów. Powtórzyło się to wkrótce i z cielcem, ale ścigani byli tymczasem już bardzo blisko domu i w chwili, gdy bestie chciały się właśnie na nich rzucić, rumak dotknął kopytami ziemi Hampla, a moce nimf były tym samym złamane. Teraz powróciły wielkim pędem i ze straszliwym wyciem do jeziora, lecz jeszcze przedtem rzuciły w ich stronę zaklęcie „gdzieście wpełźli, tam zaśmierdzi!”. I rzeczywiście - równy rok później stodoła Hampla wypaliła się aż do fundamentów.

Krasnale (Błota)

Błota otoczone są wałami przeciwpowodziowymi, w których w niezbyt odległych czasach mieszkały krasnale (w oryginale Kekermänndel), a zwłaszcza w wale nieopodal małego stawu, zwanego Stawem Karczmarza (niem. Kretschmer-Loch, może tu również chodzić o nazwisko). Owe ludziki zdawały się nie sprzyjać mieszkańcom Błot, gdyż podpalały każdą furę siana, przejeżdżającą późnym wieczorem mimo ich siedzib. Pewnego razu szczególnie boleśnie odczuł to kolonista Alois Scholz. Zbierał kiedyś przez cały dzień siano na łąkach nad Smortawą i wyprzągł swym zwyczajem krowy, puszczając wolno, by mogły się paść. Gdy pod wieczór chciał je znów zaprząc, były już daleko i zanim przyprowadził je z powrotem, słońce już zaszło i nastał czas, w którym harcują krasnale. W wielkim strachu poganiał swe krowy w drodze do domu, zmuszając je do najszybszego pędu. Za starym zagajnikiem, zwanym Wyrębiskiem Ossiga (niem. Ossighaue) pobłyskiwały już światła Błot, gdy mijał wał, gdzie pomieszkiwały krasnale, które teraz rzuciły się na pobladłego z przerażenia Scholza i w mgnieniu oka płonęła cała fura. Stąd też bierze się niechęć mieszkańców Błot do przejeżdżania tamtędy furami siana po zmroku.

Poranny staw (Jelcz powiat Oława)

Koło Jelcza, gdzie się urodziłem, Oława przepływa przez głęboki staw, zwany Stawem Porannym (niem. Frühklugloch, słowo „frühklug” to w dawnym znaczeniu również „przemądrzały”). Ludzie mówią, że ów staw nie ma dna i jest siedzibą błędnych ogników. Kto idzie tamtędy w godzinę duchów, tego ogniki sprowadzają z drogi tak, że powraca do domu dopiero wczesnym rankiem, kiedy jest już jasno – tak ma się też tłumaczyć nazwa stawu. Wielu ludzi miało przy tym potopić się w leżących w pobliżu mokradłach. Gdy jednak jakiś śmiały człowiek rzuci w ogniki ostrym nożem, wtedy złe duszki uciekają, pozostawiając w tym miejscu kupki złotych monet. W Porannym Stawie mieszka też rusałka, która o północy wychodzi z głębin i rozwiesza pranie na pobliskich krzakach. O pierwszej powraca, ściągając już suchą bieliznę. Pewnego razu jakiś przechodzień skradł jej pranie, poczym rusałka każdej nocy wądrowała wokół stawu niestrudzenie szukając swych rzeczy i tak straszliwie przy tym zawodząc, że ludziom w Jelczu włos jeżył się na głowie i zmusili w końcu żartownisia, by ten zwrócił jej skradzioną bieliznę. Od tego czasu nikt jej już więcej nie widział.

Gwizd i korona króla węży (powiat Brzeg)

Gdy młode dziewczęta zabiły kiedyś konarem jodły kilka węży, stare kobiety nastraszyły je: „Jeśli wśród węży, które zdołały uciec, znajdował się król węży, to zwoła gwizdaniem inne węże, które was dopadną i rozszarpią.” Kobiety opowiadały też o człowieku, który potrafił gwizdać, tak jak węże. Gdy gwizdał, spełzły wszystkie węże, których nie mógł się później pozbyć i gdy pomylił się w gwizdaniu, węże rozszarpały go. Gdy położyć potrójną chusteczkę ślubną, to jest taką, której używano już przy ślubach trzech małżeńskich par, to przypełźnie król węży i złoży na nią swą koronę. Wtedy trzeba koronę szybko zabrać i uciec, gdyż inaczej będzie się rozszarpanym przez króla węży.

Jak dusza dziewczynki staje się zmorą (Stary Górnik powiat Oława)

Chrzestna, która jest zmorą, zmienia i chrześniaka lub chrześniaczkę w dusiołka lub zmorę, która co noc musi iść „dusić” i przez całe życie jest nieszczęśliwa, jeżeli rodzicom nie uda się zwrócić zmorze jej chrzestnego podarunku. Matka Mochnern opowiedziała o tym nadawcy tą oto historię: „Gdy byłam jeszcze młodą dziewczyną, chodziłam prawie co wieczór prząść. Była tam też inna dziewczyna, która nigdy nie zostawała po północy. Gdy nadchodziła godzina duchów, dziewczyna wstawała i szła do domu i nawet dziesięć koni nie mogło jej zatrzymać. Kiedyś jej najmilejszy i jego dwóch przyjacół chciało się wywiedzieć, dlaczego dziewczyna zawsze znika. Pewnego razu podążyli za nią i pochwycili ją, gdy miała się zakraść do domu. Właśnie wybiła dwunasta, gdy dziewczyna padła bez życia na ziemię, a z jej ust wymknęła się biała mysz. Przerażeni chłopcy podnieśli nieżywe ciało, zanieśli do domu i położyli na łóżko. Wieść o nagłej śmierci dziewczyny dotarła wkrótce i do izby, gdzie prządły pozostałe dziewczyny. Wszystkie podążyły zaraz do jej domu. Gdy zebrały się wokół łóżka, wybiła pierwsza i na dworze słychać było popiskiwanie, a przed drzwiami kręciła się biała mysz. Wtedy chłopcy wynieśli ciało dziewczyny w to miejsce, w którym wcześniej upadła, a mysz w tej samej chwili wślizgnęła się do jej ust i dziewczyna otwarła oczy. Przyznała się zebranym wokół niej, że jest zmorą i co noc między dwunastą i pierwszą musi iść „dusić”. Posłuchawszy rady „wiedzącego” rodzice zwrócili wszystkim chrzestnym dziewczyny ich podarunki i winna wszytkiemu chrzestna zmora, nie chcąc się zdradzić, również przyjęła swój podarunek. Od tego dnia dziewczyna była wolna.”

Dusza dziewczynki musi pod postacią myszy wejść do próżnej wierzby (Lubsza)

W tak zwane wieczory świateł, we wsi Lubsza w powiecie Brzeg na przędzenie zachodziła często pewna młoda dziewczyna, która zawsze krótko przed północą wychodziła w wielkim niepokoju pod jakimkolwiek pozorem, niezależnie od tego, jak ciekawa i zajmująca była właśnie zabawa i nie można jej było zatrzymać ni siłą, ni podstępem. Kiedyś kilku uczestników przędzenia, kierowanych ciekawością, podążyło niezauważenie za nią. Dziewczyna wyszła za wieś i wpełzła do próżnej wierzby. Gdy wybiła dwunasta, z drzewa wyskoczyła biała mysz i pomknęła w stronę wsi, zaś dziewczyna opierała się niczym nieżywa o drzewo i miała otwarte usta. Wołana po imieniu i kłuta igłami nie dawała znaku życia. Krótko po pierwszych kurach pojawiła się mysz, wpełzła dziewczynie do ust, a ta ożyła. Nigdy już nie przyszła na przędzenie, ale śmiałków od tego czasu bardzo męczyły zmory.

VII. Cudowne uzdrowienia

Jak dziecko zostało uzdrowione z przepukliny (Stary Górnik powiat Oława)

Poniższą historię opowiedziała nadawcy – emerytowanemu nauczycielowi o nazwisku Schicha – również matka Barwischen: „Gdy moja Marysia była jeszcze mała, nabawiła się przepukliny pępkowej. Zaniosłam ją wtedy w następny Wielki Piątek, jeszcze przed wschodem słońca, do lasu. Nie wolno mi się było przy tym odzywać, ani odpowiadać ludziom, o co kolwiek by się nie pytali. W jednym miejscu rósł młody dąbczak, którego pień był od dołu rozdwojony. Rozerwałam drzewko i trzy razy włożyłam nagie dziecko w rozszczep – w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Potem związałam dąbczaka mocno postronkiem i tak jak zrosło się drzewko, zgoiła się i przepuklina. Może mi pan wierzyć, panie nauczycielu, a jeśli pan chce, to pokażę mu dąbczaka, który jeszcze dziś tam stoi.”

Koniec

Na zakończenie, jak zapowiedziałem w jednym z poprzednich postów, zamieszczam jeszcze zestawienie oryginalnych nazw lokalnych i użytych w tłumaczeniu ich polskich odpowiedników.

Wolfsschlucht – „wilczy jar” – nazwa odcinka fosy między ul. Armii Krajowej a Wrocławską
Schwedengraben – „szwedzki rów” – nazwa części Potoku Psarskiego
Schwedenfurt – „szwedzki bród” – zasypany odcinek rowu zbliżeniowego w okolicach Jankowic Małych
Pfaffentümpel – „klesze bajoro” – bagnista łąka w lesie między Gacią a Ścinawą
Schleusentempel lub Tempel der Nixen świątynką przy śluzie lub świątynką rusałek – jaz na Potoku Psarskim
Schinderei – „mordęga” – odcinek drogi z Bąkowa do Młodoszowic
Heemße-Barndel – źródełko na młodoszowickich polach, w pobliżu granicy z Bąkowem
Pfarrteich – „księży staw” – pole u styku granic Czeskiej Wsi, Michałowa i Lipowej
Hirtenberg – Pasterska Góra – Gierszowice
Helder – mokradło w Obórkach
Kirchlache – „kościelna kałuża” – staw w Zawadnie
Nesselgrund – „pokrzywi jar” – rów w połowie drogi z Kopania do Kolnicy
Trompeterzippel – „przesmyk trębacza” – przesmyk na Nysie w pobliżu Wronowa
Brautberg – „wzgórze młodopanieńskie” – wzgórze w pobliżu Mąkoszyc, w kierunku Śmiechowic
Boberstein – błędny kamień na południe od Borucic
Galgenloch – „szubieniczny staw” – staw przy drodze z Szydłowic do Błot
Karreteloch – „staw karety” – staw w pobliżu Błot
Steinerne Tischwiese – „kamienna polana stołowa” – polana w pobliżu dawnych grodów ryczyńskich
Marienberg – Góra Mariacka – góra w pobliżu Strzelina
Königssee – Jezioro Królewskie – jezioro w pobliżu Strzelina
Schmiedewinkel – „zaułek kuźniczy” – pole w pobliżu Łukowic Brzeskich
Furt – „bród” – mały zagajnik u styku trzech granic w pobliżu Jankowic Wielkich
Kälberbusch – „cielęcy lasek” – zagajnik między Jankowicami Wielkimi i Wierzbnikiem
Kurchsteen – „kamień kościelny” – kamień w Czeskiej Wsi
Schmiedeloch – „staw kuźniczy” – staw w pobliżu Czepielowic
Schulmeisterloch – „staw nauczycielski” – staw w Błotach
Teufelstein – „diabelski kamień” – głaz w pobliżu Bystrzycy Oławskiej
Teufelskegelbahn – „diabelska kręgielnia” – odcinek zbocza Gromnika
Mullwitzberg – Góra Molestowicka Molestowice, powiat Niemodlin
Fänsquelle lub Hexenquelle – „żródełko rusałek” lub „studnia czarownic” u podnóża Góry Molestowickiej
Schulzeberg – Sołtysia Góra – wzgórze w okolicach Czeskiej Wsi
Murawitzsee – Jezioro Murawieckie – jeziorko przy ośrodku „Floryda” w Kościerzycach
Kretschmer-Loch – Staw Karczmarza – Błota
Ossighaue – Wyrębisko Ossiga – Błota
Frühklugloch – Staw Poranny – Jelcz


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group